Kochani, z przyczyn różnych przenoszę swojego bloga na inną domenę. Znajdziecie tam wszystko, co było w tym blogu, nawet nazwa pozostaje ta sama. www.niesamapraca.blog.pl
Mam nadzieję, że zobaczymy się tam:-)
Buziaki
Monika
niedziela, 16 grudnia 2012
niedziela, 9 grudnia 2012
Atlas chmur Davida Mitchella
Tak się zastanawiałam, czy opisywać tę książkę, bo wszyscy
już znają film i z tego co słyszę, mają o nim dobre zdanie. A to powinno być
najlepszą rekomendacją dla lektury. Ale potem sobie pomyślałam, że przecież
jest całe mnóstwo osób, które tak jak ja – filmu nie obejrzały, a książkę przeczytać warto.
Przyznam, że tak do połowy „Atlasu chmur” zadawałam sobie
pytanie „o co tu chodzi”? Książka składa się bowiem z fragmentów dzienników i
wspomnień rozmaitych osób, oddzielonych od siebie czasem i przestrzenią,
pozornie ze sobą nie związanych. Pamiętniki młodego amerykańskiego adwokata z XIX wieku, listy
utalentowanego aczkolwiek posprzeczanego ze społeczeństwem muzyka żyjącego na
początku XX wieku, historia młodej ambitnej dziennikarki żyjącej około 60 lat
później, znanego wydawcy czy wreszcie ludzkiego klona przeznaczonego do
katorżniczej pracy, pasterza kóz z wysp Pacyfiku, ostatniej enklawy cywilizacji
– co je łączy? Poza charakterystycznym znamieniem na łopatce głównego bohatera
danej opowieści? „Atlas chmur” to książka – zagadka i bardzo ją cenię za to, że
nie jest przewidywalna. Zmusza do myślenia i zastanawiania się nad sensem
każdej z opowieści. Kombinowania, dopasowywania kawałków puzzli do całości układanki.
Książka jest tak fantastycznie napisana, że nie zepsuję wam
przyjemności mówiąc, że chodzi o siłę i władzę. Silniejsi wypierają słabszych,
podporządkowują ich sobie. Ale czy jest to ostatecznym triumfem cywilizacji? Oto
jest pytanie. Ostatecznie okazuje się, że to rozum, a nie brutalna siła odnosi
triumf. Silni w końcu pożrą sami siebie – ci mądrzy przetrwają w głowach,
sercach i umysłach innych. W opowieściach, książkach, muzyce czy jakiekolwiek
tam jeszcze nośniki sobie wymyślimy. I to dzięki tym jednostkom człowiek jako
istota, a nie gatunek biologiczny – przetrwa.
Warto jeszcze sięgnąć po tę książkę chociażby dlatego, że
Mitchell w bardzo ciekawy sposób operuje różnymi stylistykami, narracjami i
gatunkami. Czytamy pamiętnik Adama Edwinga, młodego, religijnego człowieka, ale
zaraz obok utrzymaną w tonie prawdziwie kryminalnej powieści historię Timothy’ego
Cavendisha i gawędę przy ognisku starego koźlarza. Różne historie, różny język,
różny sposób budowania zdania, różne światy...chociażby po to, żeby zobaczyć,
jak ten problem rozwiązane w wersji filmowej książki, pójdę do kina.
Jednym słowem – jeśli szukacie sobie dobrej lektury pod
choinkę, jestem jak najbardziej za „Atlasem chmur”.
Tytuł: „Atlas
chmur”
Autor:
David Mitchell
Wydawnictwo:
Mag
Święta
już tuż tuż. Nie wiem jak wy, ale ja zaczynam ronić łzy nad “I’m driving home for
Christmas”. Głównie dlatego, że czeka mnie 13 godzin jazdy w pociągu ( w jedną
stronę!). I pomyśleć, że do Barcelony lecę w niecałe 3 godziny...
wtorek, 4 grudnia 2012
W 888 dni dookoła świata
No i za oknem zima! Śnieży, na ulicach lód, w radio „Last Christmas”
a w mojej głowie ogólny nastrój przygnębienia i nostalgii. Mimo że przecież w
tym roku tyle udało mi się osiągnąć – na przykład przebiec maraton. Czy więc
ten rok, podsumowując bilans zysków i strat uda mi się zakończyć na plus? Kto
wie, kto wie...
Odrywam myśli od rzeczywistości, planując przyszłoroczne
podróże. Na początku marca na pewno będzie Paryż i tamtejszy półmaraton. W
połowie marca moja ukochana Barcelona, a tydzień później Madryt. Na razie jest
plan, żeby w tym tygodniu pomiędzy udać się do Sewilli i Granady. Na drugą
połowę kwietnia chcę zdążyć do Krakowa, na maraton. Drugi maraton czeka mnie w
październiku, pomiędzy jeszcze trzeba czas znaleźć na aikido. Może uda mi się
zagłuszyć egzystencjalne niepokoje, kto wie?
Wiem, męczę w sposób dla mnie nietypowy. Dopadła mnie
świąteczna depresja.
Ale za to dla was mam absolutnie fantastyczną książkę
napisaną przez dwójkę fantastycznych młodych ludzi: Martę Owczarek i Bartka
Skowrońskiego. Ona prawniczka, on poligraf. Któregoś dnia postanowili ruszyć w
podróż dookoła świata. Bez pośpiechu, bez przymusu – ot tak, bo im się tak
podobało. Ustalili datę długiego wyjazdu – bo bynajmniej nie mieli chęci, żeby
świat oblecieć samolotem – złożyli w firmach wypowiedzenia, kupili namiot,
pożegnali się z rodziną i wio!
Z książki bije wręcz duch przygody i nieustannej radości
życia. Mimo iż Marta (narratorka tej opowieści) przyznaje, że wiele razy
bynajmniej różowo nie było, a droga obfitowała w wypadki, złamane kończyny,
przepychanki z miejscową administracją, zatrucia pokarmowe i niebezpieczeństwa.
Zachwyca siła woli bohaterów, którzy piechotą, z namiotem na plecach
przemierzali Mongolię, elektrycznymi rowerami przejechali Chiny a skuterami
Wietnam i Laos, terenowym samochodem przemierzyli australijskie bezdroża a
rowerami Nową Zelandię, by ruszyć na motocyklach w głąb południowoamerykańskiej
dżungli. Niewiarygodne? Oczywiście że tak! I niesamowicie optymistyczne. Bo
przecież nikt bohaterom nie kazał włóczyć się po rozmaitych brudniejszych i
mniej brudnych kątach przez 888 dni. Ale gdyby tego nie zrobili, nie
dowiedzieliby się, jak życzliwi potrafią być ludzie niezależnie od zakątka
świata, jaki zamieszkują. Bo wszędzie Marta i Bartek mogli liczyć na uśmiech,
dobre słowo i sympatię. Oczywiście z wyjątkami, ale te przecież potwierdzają
regułę, prawda?
„Byle dalej” to cudowny opis rozmaitych zakątków świata,
kultur, a przede wszystkim zamieszkujących je ludzi. Okraszony niesamowitymi
zdjęciami wywołuje we mnie piknięcie tęsknoty. Bo ja co prawda jakoś się nie
widzę z tym namiotem na plecach, ale czyż życie nie udowadnia nam na każdym
kroku, że drzemie w nas niesamowity potencjał? A czy każdy z nas nie pragnie po
prostu zapomnieć o wszystkim i po prostu wędrować przed siebie, bez myślenia o
tym co musi, co mu każą czy czego nie chce, ale co robi.
Zaczynam kombinować....
Tytuł: „Byle dalej. W 888 dni dookoła świata”
Autorzy: Marta Owczarek, Bartek Skowroński
Wydawnictwo: Świat Książki
niedziela, 18 listopada 2012
Wikingowie Flanagana i jabłka w cieście
Są takie dni, o których możemy powiedzieć, że są dobre. I to
od kiedy tylko otworzymy oczka. To właśnie dziś. Kuchnia pachnie kawą, kot
mruczy szczęśliwy, że nigdzie nie wychodzę i jestem cała dla niej, pod ręką
dobra książka, a na śniadanie nasmażyłam całą furę jabłek w cieście. Posypane
cukrem pudrem i cynamonem wydają z siebie niebiańską woń i przez chwilę przez
myśl mi przemknęło, kogo by tu zaprosić na całe to kulinarne dobro,
ale...samotne dni należą w moim życiu do rzadkości, więc postanowiłam się ponapawać:-)
A książkowo dzisiaj...bajeczka! A właściwie nie bajeczka,
tylko powieść dla młodzieży. I proszę mi tu nie kręcić nosem, że infantylnieję,
bo znaleźć dziś dobrą książkę dla młodzieży, nie głupią, dobrze napisaną i
interesującą, a na dodatek zawierającą treści wychowawcze jest trudno. Więc jak
już odkryłam Johna Flanagana (tak, to o nim mowa), to każdą książkę pochłaniam
z dużą przyjemnością.
A Flanagana odkryłam przy okazji popularnej serii „Zwiadowcy”.
Przygody Willa, młodocianego ni to Robin Hooda, ni Lancelota wciągnęły mnie bez
reszty (zresztą nie tylko mnie, bo seria osiągnęła wielomilionową sprzedaż w
ponad 30 krajach), więc kolejną serię pt. „Drużyna” powitałam z radością. Mam
za sobą już dwie części i czekam niecierpliwie na ciąg dalszy.
Bohaterami „Drużyny” są młodzi Skandianie (ktoś na
podobieństwo Wikingów). Ich przyjaźń zaczyna się podczas tradycyjnego
kształcenia młodych wojowników. Drużynie przewodzi Hal, półkrwi Aralueńczyk –
sprytny, inteligentny, świetny nawigator i wynalazca, a na dodatek urodzony
przywódca. Dołączają do niego silny i niestety wybuchowy Stig, krótkowzroczny
Ingvar i jeszcze kilku chłopców, odrzuconych przez społeczeństwo Skandian z
powodu takiej czy innej ułomności. Razem tworzą drużynę „Czapli”, biorąc nazwę
od niezwykłej łodzi zbudowanej przez Hala. Niestety podczas szkolenia chłopcy
zaniedbują swoje obowiązki, przez co w ręce piratów wpada największy skarb
Skandian. Teraz Hal i jego wyrzutki muszą go odzyskać.
„Drużyna” to świetna powieść przygodowa, ze wszystkimi
zaletami gatunku. Mamy walki na miecze i topory, wyścigi, morskie przygody,
piratów – wszystko to, co swoją egzotyką i romantyzmem nieustająco przyciąga
nie tylko młodego czytelnika. A na dodatek mamy solidną dawkę treści
wychowawczych, podanych w niezwykły sposób. Po pierwsze – żaden, naprawdę żaden
z bohaterów książki nie jest doskonały. Każdy ma jakąś słabość, nawet
największy wojownik. I odwrotnie – każdy, nawet najbardziej pozornie godny
pogardy ma coś, co go wyróżnia, czyni niezwykłym czy przydatnym. Bardzo to w
stylu „Te prosiaczka” (pamiętacie te popularne książki o filozofii wschodu?) i
bardzo prawdziwe. Co ważniejsze, Flanagan uczy, że słabości można pokonać albo
nad nimi zapanować. Albo można je wykorzystać, bo to, co w jednej sytuacji jest
słabością, w innej staje się atutem. Jeden z „Czapli” jest złodziejaszkiem.
Złe? Złe. Ale jego złodziejskie umiejętności przydają się drużynie.
O czym jeszcze pisze Flanagan? Żeby się nie poddawać, nawet
jeśli od samego początku wszystko wskazuje na to, że jesteśmy na przegranej
pozycji. Żeby myśleć i szukać rozwiązań z trudnej sytuacji. Żeby współpracować.
Bo indywidualizm jest świetny i warto być indywidualistą. Ale grupa
indywidualistów to dopiero potęga!
Jak już napisałam – to świetne książki. I warto po nie
sięgnąć, nawet jeśli ma się więcej niż tylko naście lat:-)
Tytuł: „Drużyna. Wyrzutki”. „Drużyna. Najeźdźcy”.
Autor: John Flanagan
Wydawnictwo: Jaguar
A dla tych, którzy mają ochotę na moje śniadanie, przepis na
klasyczne jabłka w cieście:
Składniki:
3 kwaśne jabłka
Szklanka mąki
Pół szklanki mleka
Jedno jajko
Szczypta soli
Pół łyżeczki cynamonu
Cukier puder do posypania
Tłuszcz do smażenia
Jabłka obieramy, kroimy w grube plastry, usuwamy gniazda
nasienne. Mąkę, mleko, jajko, sól i cynamon mieszamy, aż powstanie gęste
ciasto. Maczamy w tym jabłka i smażymy na pokrytej tłuszczem patelni na złoty
kolor. Posypujemy cukrem pudrem i...smacznego. Najpyszniejsze są gorące:-)
niedziela, 11 listopada 2012
Legenda - Marie Lu
Ostatnio pisałam o powieści łotrzykowskiej w klimacie
fantasy, więc dla odmiany – social fiction. Połączona leciutko z kryminałem i szekspirowskim
„Romeo i Julią”. I proszę się nie krzywić na wątek miłosny, bo po pierwsze –
jest on zarysowany delikatnie i nienachalnie, a po drugie – i mężczyźni
przecież lubią poczytać o uczuciach, prawda?
Akcja książki dzieje się w przyszłości, w Los Angeles, które
należy do Republiki Amerykańskiej. Społeczeństwo jest bardzo mocno podzielone
według majątkowego stanu posiadania i poddane wojskowej jurysdykcji. Każde
dziecko, kończąc 10 lat, zostaje poddane Próbie – intelektualnemu i
sprawnościowemu sprawdzianowi, który decyduje o jego przyszłości. Mieszkańcy
Republiki boją się śmiertelnej epidemii i walczą z Koloniami. Ale nie wszyscy –
wśród nich bywają odstępcy. Tacy jak słynny złodziej i groźny bandyta – Day.
Któregoś dnia podczas napadu Daya na szpital ginie młody
wojskowy. Śladem przestępcy rusza siostra żołnierza, najinteligentniejsze
dziecko Republiki – June.
Tyle słowem wstępu, który mógłby napisać każdy
marketingowiec. A co kryje się jeszcze w książce? Historia pościgu, pułapek i
podstępów, chociaż Marie Lu skupia się raczej na toku myślowym June niż na
widowiskowych opisach strzelanin i wyścigów wypasionych pojazdów. Akcja
Rebelianta dzieje się raczej w warunkach kameralnych, wśród kanałów i
śmietników, wśród ruin i slumsów, gdzie skórzane płaszcze i czarne ray bany bohaterów
zastępują wypłowiałe szmaty. W tych kanałach, do których schodzi June, dziewczynka
z dobrego domu, przy całej swojej zabójczej inteligencji przerażająco naiwna,
rodzi się fascynacja między ścigającym i jego ofiarą. Między przedstawicielem
prawa i przestępcą. Przy czym podział na dobro i zło wcale nie jest taki
oczywisty. A może oczywiste od samego początku
jest, że coś w tej historii z zarazą i Koloniami śmierdzi. No bo
przecież tak bywa z social fiction, prawda? Dla June odkrywanie prawdy wiąże
się z poznawaniem własnych emocji, przy czym nie bardzo wiadomo, co jest
przyczyną tego.
„Legenda” eureką nie jest, ale jest dobrą historią. A
właściwie początkiem dobrej historii, bo po „Rebeliancie” są jeszcze „Wybraniec”
i „Patriota”. Wiek bohaterów i niewielki bagaż ich uczuciowych doświadczeń
stawiają tę książkę raczej na półce z powieściami dla młodzieży, ale chwalić Boga
autorka nie poszła w emocjonalne cukierkowe rozedrganie rodem ze „Zmierzchu”,
więc spokojnie polecam tę książkę i dorosłym. Ja przynajmniej nie znalazłam w
niej momentów, w których musiałabym przewracać oczami.
A, i mam nowinkę. „Legendę” wydaje Zielona Sowa, do tej pory
nie kojarzona z fantastyką. Właśnie – do tej pory. Bo w planach są już kolejne
pozycje z tego gatunku...Całe szczęście, bo moja ulubiona do niedawna Fabryka
Słów się spsiła i zepsuła wszystkie plany wydawnicze. Ratuje się tylko wydaniem
w grudniu czwartej (nareszcie!!!!) części „Pana Lodowego Ogrodu” Grzędowicza.
Tytuł: „Legenda. Rebeliant”
Autor: Marie Lu
Wydawnictwo: Zielona Sowa.
czwartek, 1 listopada 2012
Szelmostwa i przekręty Michaela J. Sullivana
No i wróciłam ze swoich kolejnych wędrówek to tu, to tam. Mam
dla was parę książek do opisania, parę zdjęć i wspomnień z podróży.
Nie wiem jak wy, ale jadąc gdzieś, nawet jeżeli w łapce
trzymam tylko bagaż podręczny, zawsze się w nim znajdzie miejsce na książkę.
Chociażby po to, żeby mieć co czytać na lotnisku. Do Brukseli, gdzie jechałam
na seminarium aikido, też zabrałam książkę. I to fantastykę, bo akurat przy
łóżku leżała grzecznie i czekała na wolną chwilę druga część przygód
złodziejskiego duetu Riyira.
Uwielbiam powieść łotrzykowską. I to nie dlatego, że gatunek
ten urodził się w Hiszpanii, którą uważam za swoje miejsce na ziemi. Warto może
przypomnieć, że novela picaresca wywodzi się z ludowych opowieści o niejakim
Sowizdrzale, łotrzyku, złodzieju i oszuście, dowcipnym i pomysłowym. Mimo
zawodu i zachowania niewątpliwie nagannego z punktu widzenia chrześcijańskiego
dekalogu, to właśnie wdzięk i kreatywność sprawia, że sympatia słuchacza
tudzież czytelnika leży po stronie bohatera, a nie rozmaitych organów
sprawiedliwości. I tak jest do dziś – jeśli oglądaliście „Żądło” czy „Ocean’s
Eleven”, to za kogo trzymaliście kciuki?
Elementy powieści łotrzykowskiej wykorzystywali i
wykorzystują także autorzy fantastyki (na przykład Andrzej Sapkowski). Dla mnie
cudownym przykładem tego gatunku w fantasy są „Kłamstwa Locke’a Lamory” Scotta
Lyncha i wielka szkoda, że w Polsce ukazały się dopiero dwie części tej sagi. Ale
powieści Michaela J. Sullivana też nic nie brakuje i bawi się człowiek przy
niej przednio.
Do tej pory ukazały się dwie książki o przygodach duety
Riyira : „Królewska krew. Wieża elfów” i niedawno „Nowe imperium. Szmaragdowy
sztorm”. Bohaterami są dwaj złodzieje i oszuści: Hadrian i Royce. Hadrian to
świetny żołnierz, niepokonany w walce na miecze, posługujący się dawno
zapomnianą sztuką walki. W przeciwieństwie do towarzyskiego Hadriana Royce jest
tajemniczy i zamknięty w sobie. Wspina się po ścianach jak pająk, w nocy widzi
jak sowa i potrafi się wtopić w tło jak duch. Obaj są inteligentni i kreatywni,
a w swoich szelmostwach nigdy nie stosują najkrótszych i najbanalniejszych
dróg. Są także bezwględni i nie przypominają aniołków – nie zawahaja się
wyciągnąć noża i poderżnąć komuś gardła w razie potrzeby. Cały pic polega
jednak na tym, że potrafią sobie wyobrazić inne sposoby osiągnięcia celu.
W pierwszej książce Hadrian i Royce dali się wciągnąć w
polityczne rozgrywki, które zaważyły na ich dalszych losach. W „Nowym imperium”
są już nie złodziejami, ale królewskimi szpiegami. Zamierzają się ustatkować i
skończyć ze złodziejskim procederem, a nawet się ustatkować. Oczywiście los i
pewni ludzie pomieszają im szyki i znowu wciągną w awanturę. Pełno w tej
książce będzie ratowania pięknych kobiet (chociaż znana czytelnikowi z
pierwszej części księżniczka Arista bynajmniej nie zasługuje na miano słabej
płci), pojedynków na śmierć i życie, wydostawania się z rozmaitych lochów,
wspinania po ścianach a nawet morskich podróży. A także groźnych tajemnic. Jednym
słowem znajdziecie w tej książce wszystko, co niezbędne do dobrej zabawy. Ja
się w każdym razie ubawiłam przednio.
Tytuł: „Nowe imperium. Szmaragdowy sztorm”
Autor: Michael J. Sullivan
Wydawnictwo: Prószyński i S-ka
Jak już napisałam, książkę czytałam w Brukseli. Pojechałam
tam oczywiście się bić, ale miałam parę dni na zwiedzanie i powiem wam, że
jestem tym miastem zachwycona, a Belgowie sprawili mi dużą niespodziankę. Bo co
wiecie o Brukseli? Że znajduje się tam Parlament Europejski i że Belgowie mają
dobrą czekoladę. Sama myślałam, że to naród nudny i ubrany w garnitury. Nic
bardziej mylnego! Owszem, mają dobrą czekoladę, ale widok dwóch naturalnej
wielkości hipopotamów z czekolady wynurzających się z czekoladowej sadzawki w
sklepie potrafi zryć beret. A to tylko początek! Swój sztandarowy zabytek,
czyli sikającego chłopca mieszkańcy Brukseli uwielbiają przebierać i wystarczy
powiedzieć, że ma on ponad 700 ubranek na każdą okazję. Do tego trzeba dodać,
że ich narodową potrawą są frytki z majonezem i że w Belgii mają 300 gatunków (belgijskiego
!) piwa i już obraz nudnych urzędasów odpływa w dal.
Bruksela zaskakuje, a przy okazji jest to miasto bardzo
przyjazne dla turysty – nie sposób się w nim zgubić, komunikacja łatwa do
ogarnięcia, ludzie przyjaźnie nastawieni do obcych i posługujący się wieloma
językami ( to akurat są chyba efekty tego bycia stolicą zjednoczonej Europy). Osobiście
polecam tym, którzy się wybierają do Brukseli tamtejsze wiśniowe piwo (wcale
nie jest słodkie i słabe) i wizytę w jednym z niezliczonych sklepów z figurkami
z komiksów. Jest to także centrum gadżeciarstwa dla gospodarstwa domowego, więc
na wszelki wypadek przygotujcie się na duże zakupy.
niedziela, 7 października 2012
Słodkie życie w Paryżu
Tym razem książka jak najbardziej u mnie na czasie, bo po
pierwsze – właśnie byłam w Paryżu, gdzie na własnej skórze mogłam doświadczyć
tego, o czym pisał autor, a po drugie – ponieważ przed maratonem narzuciłam
sobie surową dietę anty-czekoladową i nie mogę się jej pozbyć. A tu o samych
słodkościach!
„Słodkie życie w Paryżu” to kolejny ni to przewodnik, ni
książka kucharska, z tym że jednak bardziej książka kucharska z notatkami z
życia codziennego. Jej autor, David Lebovitz, to słynny na cały świat
cukiernik, król czekoladowych deserów i lodów. Amerykanin, który przeprowadził
się do Paryża i tam ułożył sobie życie pełne smaku. David pisze o cudownej
francuskiej czekoladzie i znakomitych ciastach, ale także o swoich
doświadczeniach jako kucharza i szefa kuchni. Rasowego szefa – takiego, co to w
życiu musi spróbować wszystkiego, żeby wiedzieć, jak „to się je”. Dlatego też
podczas swojego mieszkania w stolicy Francji David zatrudnił się na jednym z
targów, na stoisku z owocami morza, gdzie przełamywał swoją niechęć do
kałamarnic i przygotowywał ryby do sprzedaży. I dlatego zatrudnił się jako
stażysta w jednej z najsłynniejszych czekoladziarni, gdzie próbował zgłębić
tajniki pralinkowego nazewnictwa.
Sama nie wiem, o czym bardziej jest ta książka – o chamskich
Amerykanach, traktujących każdą kulturę jak swoją wycieraczkę czy o obrażonych
na wszystko Paryżanach. Nie jest to książka tak zabawna jak słynny już cykl Clarka
„Merde”, ale odkryłam w niej te same elementy. Paryżanie są niemili. Obsługa w
sklepach i urzędach jest skandaliczna. Na ulicach musisz z całej siły unikać
psich kup, a i tak ich nie unikniesz. Bycie „nie-Paryżaninem” w Paryżu jest
przechlapane. Którą to smutną prawdę Lebovitz osładza cudownymi przepisami np. na
finansjerki z czekoladą i migdałami czy czekoladowe makaroniki.
Przeczytałam ta książkę ze ślinotokiem i usmiechem na
ustach, bo Lebovitz to cudowny, uroczy gawędziarz. I to nie z gatunku takich,
którzy wiedzą najlepiej – to zabawny człowieczek (przynajmniej tak wynika z
lektury), troszkę nieporadny, troszkę zachowujący się jak słoń w składzie
porcelany. Ale ponieważ w kilka dni później wybierałam się do Paryża właśnie,
lekcję sobie przyswoiłam uważnie. I chyba nawet za dobrze. Bo kilka uwag mi się
nasuwa.
- To nieprawda, że Paryżanie są niemili. Gdy szłam ulicą
ciągnąc walizkę (niezbyt dużą i bardzo lekką), średnio co 20 metrów oferowano mi
pomoc. Być może miał na to wpływ fakt, że miałam na sobie krótką czerwoną
sukienkę z dużym dekoltem i czerwone szpilki:-) Nadzwyczaj chętnie także
próbowano nawiązać ze mną rozmowę. Chociaż – to prawda – dotyczy to tylko
przedstawicieli płci męskiej.
Nikt mnie nie chciał na ulicy potrącać, a jeżeli ktoś wpadł
na mnie przez przypadek, słyszałam natychmiast bardzo grzeczne „pardon” i
zostawałam obdarzona cudownym uśmiechem (być może...patrz punkt pierwszy).
Francuzi, w porównaniu z moją wizytą kilkanaście lat temu,
bardzo chętnie mówią po angielsku. Od hotelu i lotniska począwszy, na zwykłej
cukierni, gdzie wtrząchnęłam pyszne czekoladowe ciastko (tak, tak, to wpływ
Lebovitza ) skończywszy.
I doświadczenie moje ostatnie – podróżując sobie to tu, to
tam stwierdzam, że coraz bardziej jestem obywatelem świata. W metrze poruszam
się ze swobodą niezależnie od miasta, nie
odczuwam nieśmiałości robiąc zakupy czy zamawiając jedzenie w knajpie. Ale – tu
rada dla większej części ludzkości – w Paryżu bardzo pomaga, jeśli jesteś
ubrana w ładną sukienkę i szpilki. Aaaa, i koniecznie trzeba mieć szal na szyi.
Fantazyjnie zawiązany. Ten punkt się zgadza z książką Lebovitza.
Podsumowując – lektura smaczna, chociaż jeżeli chodzi o
obserwacje socjologiczno-turystyczne chyba już zdezaktualizowana. Ale przepisy
warte grzechu.
Tytuł: Słodkie życie w Paryżu
Autor: David Lebovitz
Wydawnictwo: Pascal
wtorek, 2 października 2012
Czy Dickens był mordercą? Tajemnica Edwina Drooda
Karola Dickensa znają wszyscy (i nie przyjmuję do wiadomości, że może być inaczej. Jak nie wiesz, kto to jest, spadaj z tego bloga!). Jego twórczość weszła na stałe do kanonu światowej kultury i zainspirowała innych twórców. Między innymi Dana Simmonsa.
Tym, co zaciekawiło tego znanego autora fantastyki było wydarzenie z życia Dickensa. 9 czerwca 1865 roku powieściopisarz, będący wtedy u szczytu sławy i zdolności twórczych przeżył wydarzenie, które na zawsze zmieniło jego życie. Była to słynna katastrofa kolejowa w Staplehurst. Z ośmiu wagonów pierwszej klasy siedem spadło z mostu. Ocalał jeden – ten, w którym jechał Dickens wraz ze swoją kochanką, Ellen Ternan i jej matką. Pisarz, zaopatrzony w butelkę brandy oraz kapelusz, który napełnił wodą ruszył na pomoc ofiarom wypadku. Potem wrócił jeszcze do wagonu po niedokończony rękopis.
Mimo niewątpliwie bohaterskiej postawy Dickensa podczas tragedii pisarz do końca życia (a więc jeszcze przez pięć lat) nie pozbył się traumy. To właśnie wydarzenie oraz sekret niedokończonej ostatniej powieści Dickensa, „Tajemnicy Edwina Drooda” stały się dla Dana Simmonsa kanwą jego mrocznej opowieści. Opowieści, w której Dickens wraz ze swoim przyjacielem, Wilkie Collinsem przeszukują najgorsze zakamarki Londynu w poszukiwaniu niejakiego Drooda…Seryjnego mordercy, egipskiego kapłana, króla podziemnego Londynu i energetycznego wampira.
„Tajemnica Edwina Drooda” inspirowała wielu pisarzy. Po pierwsze w momencie śmierci Dickensa gotowa była zaledwie jej połowa. Po drugie był to kryminał – a przecież nie ma nic gorszego niż niedokończony kryminał, prawda? Po trzecie dookoła śmierci Dickensa i jej związku z „Tajemnicą….” Krążyło wiele plotek. Jak chociażby ta, że Dickens miał pomysł na bohatera ukraść swojemu przyjacielowi i towarzyszowi wędrówek po opiumowych zakamarkach Londynu, Wilkiemu Collinsowi. Z zemsty ten ostatni miał Dickensa otruć…Dokończyć „Tajemnicę…” chcieli między innymi Conan Doyle i G. B. Shaw.
Simmons narratorem swojej powieści uczynił właśnie Collinsa (swoją drogą ciekawostka – w jednym z pierwszych zdań narrator kokieteryjnie zaznacza, że czytelnik zapewne go nie zna. Zanim doczytałam, że to pisarz, zdążyło mi przyjść już do głowy pytanie, czy to chodzi o tego Collinsa od „Księżycowego kamienia”, którym się zaczytywałam jako nastolatka). A tytułowy Drood to postać jak najbardziej realna, mroczny władca podziemi, który namawia Dickensa do rozmaitych, równie mrocznych poczynań.
„Drood” to niesamowita mieszanka faktów i fantazji, pokazująca Simmonsa jako przede wszystkim erudytę o głębokiej znajomości literatury klasycznej. W czasach, kiedy za pisanie fantastyki zabiera się byle grafoman nie mający pojęcia kto to jest Edgar Allan Poe czy Lord Dunsany to prawdziwa przyjemność. Przyjemność pogłębiona jeszcze umiejętnością autora do tworzenia zmysłowych opisów (zmysłowych, bo pobudzających do działania nie tylko zmysł wzroku. Nie mylić z erotyzmem!) i budowania nastroju pełnego grozy. Co osobiście mnie zachwyciło to umiejętność tworzenia długich, wielokrotnie złożonych zdań, nawiązujących stylistycznie do twórczości właśnie Dickensa, Collinsa, Poego czy Thackeraya.
Nie jest to lekka powieść – i nie mam tu na myśli jej solidnej fizycznej wagi. Raczej dla koneserów i trochę bardziej wymagającego czytelnika.
Tytuł: „Drood”
Autor: Dan Simmons
Wydawnictwo Mag
A, i jeszcze jedno – przebiegłam ten cholerny maraton!!!
czwartek, 20 września 2012
Liliana Bodoc - Saga o Rubieżach
Przygotowania do maratonu na finiszu, nerwy mam już w
strzępach, z czytaniem idzie mi kiepsko (chociaż pewnie i tak lepiej, niż
przeciętnemu Polakowi – temu, co to czyta jedną książkę rocznie). Ale coś tam
skończyłam, więc się dzielę. Tym razem, bo dawno już nie było – będzie fantasy.
A co!
Tom pierwszy „Sagi o rubieżach” to właściwie dwie historie o
Żyznych Ziemiach: „Dni Jelenia” i „Dni Pomroku”. Mieszkańcy Żyznych Ziem
otrzymują wiadomość o zbliżających się do kontynentu okrętach. Przybycie
statków zapowiedziano w starych kodeksach, jednak magowie nie są w stanie
odczytać, czy przypływają na nich dawno zaginieni bracia Boreaszowie, czy
śmiertelny wróg całego życia – Misaíanes, czyli Nienawiść. Podjąć decyzję, czy
przywitać przybyszów jak przyjaciół czy stanąć z nimi do walki ma podjąć rada
złożona z przedstawicieli każdego ludu Żyznych Ziem. W cztery strony świata
ruszają więc posłowie...
„Saga o rubieżach” mieści się w nurcie ekokultury, z jakim
mamy do czynienia już od jakiegoś czasu, a którego znanym przykładem był
chociażby „Avatar”. Nie bez powodu przypominam tutaj ten film – w książce
Liliany Bodoc na ratunek ludziom zagrożonym przez obcych również rusza sama
natura. Z którą mieszkańcy Żyznych Ziem są nierozerwalnie spleceni i której
służy ich magia. Z kolei magia najeźdźców podporządkowuje sobie wszystko.
Syderetycy uzależnieni są od broni palnej i zdobyczy techniki a świat traktują
w butą grabieżcy. Bodoc jednoznacznie określa, po której jest stronie – wśród
Syderetyków nie znajdzie się ani jeden
dobry czy przyzwoity. Co automatycznie stawia mieszkańców Żyznych Ziem w dobrym
świetle. A nawet jeżeli któryś z nich zrobi zły uczynek, ma szansę odkupienia. I
zazwyczaj z niej korzysta. Szkoda, że życie nie jest tak czarno-białe.
Wiecie, co mi jeszcze przypomina „Saga o Rubieżach”? Książki
o Indianach. Husihuilkowie, najwięksi wojownicy Żyznych Ziem przypominają
północnoamerykańskich Indian wyglądem, sposobem walki, wierzeniami, obyczajami.
A ich rozpaczliwa obrona Rubieży przed najeźdźcą to echo walki rdzennych
Amerykanów z bladymi twarzami. Walki tym razem szlachetnej, heroicznej. A
ponieważ zawsze jako dziecko, czytając książki Maya marzyłam, żeby Apacze choć
raz wygrali z białymi, to teraz mam nadzieję, że Husihuilkowie zwyciężą.
Autorka książki, Liliana Bodoc, pochodzi z Santa Fe w
Argentynie, więc pewnie moje skojarzenie z Indianami nie jest bezpodstawne. Za
złe mam tylko wydawcy umieszczenie na okładce książki notki „Kto wie, czy to
nie najlepsze epickie dzieło fantasy napisane w języku hiszpańskim”. „Kto wie”?
i jeszcze „napisane w języku hiszpańskim” – od razu zaczynamy książkę traktować
lekceważąco. A niesłusznie. Bo może nie jest ona w top ten najlepszych fantasy
jakie miałam okazję czytać, ale całkiem przyzwoita z niej lektura.
Autor: Liliana Bodoc
Tytuł: „Saga o Rubieżach. Tom I”
Wydawnictwo: Prószyński i S-ka
niedziela, 9 września 2012
Jak znaleźć przepis na szczęście
Po tygodniowym urlopie – wróciłam! U podnóża Alp, w
najpiękniejszej części Bawarii tłukłam się o matę i biegałam. Czytać też
zamierzałam, tylko jakoś co otworzyłam książkę to budziłam się na kolejny
trening:-) Na szczęście miałam coś w zapasiku, żebyście znowu nie czekali cały
miesiąc.
Wracam do sympatycznego gatunku książek nie do końca
kucharskich. Do tej pory trafiałam zazwyczaj na przewodniki publikujące także
przepisy kulinarne. Tym razem trafiło na powieść obyczajową. Celowo nie napiszę
romans, chociaż jest w tej książce miejsce i na uczucie. Ale bardziej niż
romans ta książka jest o marzeniach, determinacji, realizowaniu tych marzeń i
nie poddawaniu się przeciwnościom. To książka o silnej kobiecie, a my takie
opowieści zdecydowanie lubimy!
Mowa o powieści „Jak znaleźć przepis na szczęście” Barbary
O’Neal. I nie, to nie jest żaden poradnik. To historia o Elenie. 38-latce o
wielkim wdzięku, talencie kulinarnym i bolesnej przeszłości. W młodości Elena w
wypadku samochodowym straciła rodzeństwo i narzeczonego. Po tamtych czasach
pozostały jej poważne zdrowotne kłopoty i wielka rana w duszy.
Opowieść zaczyna się, gdy Elena zostaje zwolniona z pracy
przez swojego szefa i kochanka w jednej osobie – obrażonego o to, że miejscowe
media bardziej interesują się kobietą niż nim, wielkim szefem kuchni. Jednak
nasza bohaterka natychmiast otrzymuje propozycję pracy – posadę szefa kuchni w
Aspen, w restauracji należącej do znanego hollywoodzkiego reżysera. Teraz Elena
musi sobie poradzić z poprzednim szefem kuchni, który zostaje jej pracownikiem,
stworzyć zespół, który da radę największym wyzwaniom i uruchomić restaurację w
środowisku ludzi, którzy przyzwyczajeni są do wszystkiego co najlepsze.
Co mi się podoba w tej książce? To, że Elena – krucha i
bardzo kobieca, z wciąż szwankującym zdrowiem potrafi radzić sobie w całkowicie
męskim środowisku, mimo niechęci i podejrzliwości. To wbrew pozorom bardzo
silna osoba – ale nie tak silna, żeby poradzić sobie z tym, co ją gryzie od
lat. Unika wspomnień o dawnym wypadku, nie odwiedza matki i mimo upływu czasu
wciąż nie rozliczyła się z przeszłością. A jeśli tego nie zrobi, to czy będzie
w stanie stworzyć sobie w końcu nowe życie? Pełne, a nie tylko składające się z
pracy i powierzchownych związków?
Ta książka to nie głupawy romansik, tylko ciepła historia
pozwalająca nam uwierzyć, że cuda w życiu się zdarzają. Świetnie się nadaje do
czytania w jesienne wieczory, przy kominku albo chociaż pod kocykiem w fotelu. I
naprawdę podnosi na duchu. A jak ktoś ma ochotę, to może wypróbuje jeden z
przepisów Eleny?
Tytuł: „Jak znaleźć przepis na szczęście”
Autor: Barbara O’Neal
Wydawnictwo Literackie
czwartek, 23 sierpnia 2012
Wiktoriański świat Marka Hoddera
Witajcie
Przyznaję, trochę się opuściłam w pisaniu. Niekoniecznie dlatego, że zabrakło mi książek do czytania (co to to nie), ale też nic mną specjalnie nie wstrząsnęło tak, żeby się z wami podzielić wrażeniami. A troszkę też zajęłam się innymi rzeczami – a dokładniej bieganiem – i pisanie zeszło na plan dalszy.
Nie wiem, czy wam pisałam już o bieganiu – mam nadzieję, że jeśli tak, to niewiele, bo ja mogę o tym długo. Wszystko zaczęło się od listopada ubiegłego roku, kiedy to przypałętało się do mnie zapalenie stawu łokciowego. Odpadło wtedy mi trenowanie aikido i chodzenie na siłownię. Ale Franka, moja trenerka (tak, mam swoją trenerkę i uważam, że jest to świetny sposób na ćwiczenie czegokolwiek) wsadziła mnie wtedy na bieżnię i kazała biegać.
Biegania serdecznie nienawidziłam i na wszystkich obozach treningowych z biegania się wymiksowywałam natychmiast, ale okazało się, że do biegania się dorasta. Zaczęłam biegać po 4, 5 km , potem koleżanka z siłowni mnie podpuściła do przebiegnięcia jednorazowo 18 km…i tak zaczęła się moja miłość do biegów długodystansowych. W marcu wystartowałam w swoim pierwszym półmaratonie a potem podeszłam do maratonu. Niestety okazało się że do tego dystansu potrzebne jest żelazne zdrowie – mnie po 25 km wyeliminowała kontuzja. A dokładniej, jak się potem okazało, wysuwający się dysk, uciskający nerw kulszowy i uniemożliwiający chodzenie.
Ciężko to przeżyłam, depresyjka była jak nic, ale potem się zawzięłam. Stosowałam zalecenia kolegi rehabilitanta (no, mniej lub bardziej), na miesiąc odstawiłam bieganie i aikido. A potem powolutku, powolutku zaczęłam znowu. I mam nadzieję, że 30 września w Warszawie uda mi się ten cholerny maraton przebiec. Wiele osób mnie motywuje a zwłaszcza miło mi się czyta meile od członków grupy, jaką założyłam na Facebooku (jakby ktoś chciał poznać paru pozytywnych, sportowych świrów to zachęcam! Wystarczy znaleźć grupę o nazwie Don’t give up), których podobno motywuję jaJ
Sami widzicie, że przy ponad dwóch godzinach dziennie spędzonych na bieganiu trudno mi się jeszcze skupić na czytaniu i pisaniu. Ale staram się znaleźć złoty środek, zwłaszcza gdy książka jest tego warta. A ta zdecydowanie jest.
Mówię tu o kolejnym tomie przygód Richarda Francisa Burtona i Algernona Swinburne’a autorstwa Marka Hoddera. To znakomita fantastyka steampunkowa, napisana z werwą, wyobraźnią i na dodatek świetnym piórem.
Zawsze twierdzę, że steampunk jest najciekawszym bodajże nurtem fantastyki. Głównie dlatego, że akcja tych powieści najczęściej umieszczona jest w epoce wiktoriańskiej, do klimatu tamtych czasów dodając cudowne mechaniczne wynalazki. Nie inaczej jest w powieściach Hoddera. Ich bohaterami są damy i dżentelmeni, popijający herbatkę i jedzący biskwity, a jednocześnie swobodnie korzystający z latających foteli, pojazdów mechanicznych wykonanych ze zmutowanych owadów i dobrodziejstw inżynierii genetycznej. Czy też eugeniki, jak to dawniej mówiono.
W swoich powieściach Hodder wykorzystuje dobrze znane postacie tamtego okresu, będącego jednocześnie złotym okresem nauki. To wtedy dokonano największych odkryć geograficznych, nauki przyrodnicze przeżywały rozkwit, a człowieka nic nie ograniczało poza jego wyobraźnią. Głównymi bohaterami „Zdumiewającej sprawy nakręcanego człowieka” są znany podróżnik (a tutaj także agent Jego Królewskiej Mości) Richard Francis Burton i poeta Swinburne, ale towarzyszą im słynny filozof Herbert Spencer i rezolutny młody gazeciarz Oscar Wilde. W swoich działaniach Burton i Swinburne korzystają także z pomocy niezwykłego mechanika Isambarda Brunela i najsłynniejszej pielęgniarki świata, Florence Nightingale.
Tak jak już wspomniałam, „Nakręcany człowiek” to drugi tom cyklu i zdecydowanie trzeba przeczytać tom pierwszy („W dziwnej sprawie Skaczącego Jacka”) zanim się sięgnie po książkę, ponieważ to wydarzenia części pierwszej leżą u podłoża przygód bohaterów. Zresztą – zapewniam was, że czas nie będzie stracony. Zresztą – świadczyć może o tym chociażby to, że książka została uhonorowana Nagrodą Philipa K. Dicka i uznana za jedno z najgłośniejszych wydarzeń literackich 2011 r. w Wielkiej Brytanii.
Wiecie, co było moim największym zaskoczeniem po przeczytaniu „Skaczącego Jacka”? Że Hodder to debiutant. W życiu bym w to nie uwierzyła – ten człowiek pisze absolutnie zachwycająco i dojrzale, a jego proza jest przemyślana do ostatniego przecinka.
Więc jeśli macie ochotę rozpocząć rok szkolny ciekawą lekturą, sięgniecie do „Zdumiewającej sprawy nakręcanego człowieka”. A zanim książka znajdzie się w sklepach, macie czas na przeczytanie „W dziwnej sprawie Skaczącego Jacka”.
Miłej lektury.
Autor: Mark Hodder
Tytuł: „Zdumiewająca sprawa nakręcanego człowieka”
Wydawnictwo Fabryka Słów
niedziela, 29 lipca 2012
Uwięzieni w raju - Mitchell Zuckoff
Dziś niespodzianka – nie fantastyka! Ani nie kryminał. I, uwaga – nie literatura kobieca. Za to literatura faktu. Wzięta z półeczki przez przypadek i absolutnie genialna.
Historia opisana przez Mitchella Zuckoffa wydarzyła się naprawdę i jest to kolejny przykład tego, że najlepsze scenariusze tworzy życie. To opowieść o niesamowitym zbiegu okoliczności, szczęściu i odwadze wielu niesamowitych ludzi. Przyznam szczerze, że choć zdaję sobie sprawę z tego, że autor mógł podkolorować co nieco w swojej opowieści, wycisnęła mi ona łzy z oczu co najmniej kilka razy.
„Uwięzieni w raju” opowiadają o czasach II wojny światowej. Na Nowej Gwinei stacjonują wojska amerykańskie, wśród nich Women’s Army Cors, czyli jednostka kobieca. Żołnierze obu płci umilają sobie czas jak mogą, a jedną z ulubionych rozrywek stają się przeloty samolotami nad dżunglą. A dokładniej nad tajemniczą doliną pośrodku wyspy.
W tym momencie opowieść robi się niesamowita. Mianowicie dolina, nazywana przez żołnierzy Shangri-La, jest całkowicie niedostępna. Otoczona wysokimi górami, zbyt stromymi aby przebyć je pieszo i zbyt mała, aby wylądował w niej samolot – już nie mówiąc o tym, że loty nad szczytami są niebezpieczne. W dolinie, pozbawieni kontaktu ze światem zewnętrznym mieszkają tubylcy, prawdopodobnie łowcy głów i kanibale. Ich życie – wioski, system nawadniania i upraw, klanowe walki można oglądać tylko z okien samolotu. Jednak pewnego dnia jeden z samolotów rozbija się w dolinie. Na jego pokładzie znajdują się 24 osoby, w tym 9 kobiet. Katastrofę, jak się okazuje, udało się przeżyć trojgu: Johnowi McCollomowi, który stracił w wypadku ukochanego brata bliźniaka, Kennethowi Deckerowi i Margaret Hastings. W środku dżungli, poważnie ranni, w otoczeniu dzikich tubylców muszą przeżyć.
To niesamowita historia – przede wszystkim o dzielnej trójce głównych bohaterów. Ale także o filipińskich komandosach i ich odważnemu dowódcy, którzy dobrowolnie, nie wiedząc w jaki sposób uda im się wydostać z doliny, zeskoczyli do niej na spadochronach aby bronić ocalałych przed wrogimi (jak myślano) tubylcami. Wreszcie o tych, którzy pozostając poza dolina nie ustawali w wysiłkach aby całą grupę bezpiecznie wydostać z Shangri-La. Oczywiście, na pewno w czasie II wojny światowej było więcej opowieści o heroizmie i ofiarności, ta jednak wyjątkowo mnie chwyciła za serce. Może dlatego, że nie chodzi w niej o zabijanie, a wręcz odwrotnie – o ratowanie życia? Na pewno zasługę w tym ma autor książki, Mitchell Zuckoff – znany dziennikarz, zdobywca m. in. nagrody Pulitzera za dziennikarstwo śledcze. Zuckoff dotarł do archiwów prasowych, materiałów źródłowych, a także wciąż żyjących bohaterów opowieści, ich znajomych i rodzin. Widać, że historia go wciągnęła, a pisanie o losach Margaret i jej towarzyszy sprawiło mu przyjemność.
Ja „Uwięzionych w raju” szczerze polecam, nie tylko miłośnikom historii. To książka przygodowa, obyczajowa i podróżnicza jednocześnie, świetny materiał na film. Miała zresztą, jak pisze Zuckoff, doczekać się ekranizacji, z planów jednak zrezygnowano. A szkoda. Może ktoś jednak sięgnie znowu po tę fenomenalną historię? Oby.
Tytuł: „Uwięzieni w raju”
Autor: Mitchell Zuckoff
Wydawnictwo: Świat Książki
środa, 25 lipca 2012
Oto krew moja - Marek Kędzierski
Dziś o książce, która budzi u mnie mieszane uczucia. Bo z jednej strony mamy do czynienia z wartką sensacyjną prozą, a z drugiej – autor wsadził do niej element duchowy i mistyczny, z którym chyba nie za dobrze się czuje. Połączenie jakoś nie współgra i sama się zastanawiam, co można by było w książce poprawić. Mam wrażenie, że wystarczyłaby szczypta czegoś…tak jak przyprawy do dania - a „Oto krew moja” przestałaby budzić poczucie niedosytu.
Bohaterem książki Marka Kędzierskiego jest Andrzej Sznajder – weteran służb specjalnych, taki rodzimy Chuck Norris, co to i super strzela, i misje specjalne załatwia bez zmrużenia okiem, profesjonalista w każdym calu. Zadaniem Sznajdera jest przewiezienie pewnej kobiety do Watykanu na zlecenie przedstawicieli Kościoła. Kobieta nie jest zakonnicą, ale jest bardzo ważna, a przede wszystkim jest powierniczką pewnej tajemniczej relikwii i tylko ona jest w stanie tę relikwię przewozić. Na relikwię i Joannę dybią „niebezpieczni ludzie” i „szatańskie organizacje”. Sznajder z Joanną i pewnym zakonnikiem ruszają do celu super wyposażonym samochodem, a w drodze unikają zamachowców (Sznajder), spełniają dobre uczynki (Joanna) i prowadzą rozmowy o dobru i Bogu.
Żeby była jasność – nie mam nic przeciwko rozmowom o wierze ani nawet przeciwko temu, że Kościół jest w stanie zapewnić wynajętemu przez siebie człowiekowi super samochód uzbrojony po dach i reflektory. Brakuje mi jednak w książce kilku podstawowych elementów – co za relikwią opiekuje się Joanna? I dlaczego tylko ona może to zrobić? Przez całą książkę czytamy, jaka to Joanna jest niezwykła, ale pod koniec chce się aż krzyczeć – dlaczego, do jasnej Anielki? Dlatego że ma dar jasnowidzenia?
To niby drobiazgi, ale skutecznie zakłócające odbiór książki, poza tym całkiem nieźle napisanej. Owszem – zestawienie brutalnego twardziela, u którego pod skorupą kryje się wrażliwe i czułe serce z dobrą kobietą, która tą skorupę rozbija jest banalne i pod koniec ckliwe – na szczęście jednak Kędzierski unika stuprocentowej sztampy. A w samej książce znajdziemy też kilka elementów zaskakujących – chociażby znajomych Sznajdera, wartych poznania.
Moralizujące, z niedoróbkami, momentami banalne – ale z szansą na przyszłość, więc do kosza całkiem bym nie wyrzucała. Końcówka poniekąd sugeruje kontynuację, więc może, może…
Tytuł: „Oto krew moja”
Autor: Marek Kędzierski
Wydawnictwo: Fabryka Słów
wtorek, 17 lipca 2012
Romans historyczny - "Królewska nierządnica" Gillian Bagwell
Ostatnio była sama fantastyka, czas najwyższy na coś innego.
Będzie niespodzianka – romans historyczny! Ale nie, nie zamierzam się posunąć
do opisywania książek Barbary Cartland, bez obaw. Romansik jest nieprzesadnie
uczuciowy, a bardziej obyczajowy i opisuje bardzo interesującą postać: Nell
Gwyn, aktorka i kochanka króla Karola II. Postać zabawna, znana ze swojej
ekstrawagancji, ale także dobrego serca i tego, że nigdy nie zapominała o
swoich przyjaciołach. Taka – nie bójmy
się użyć tego słowa – kurwa o kryształowo czystym sercu. Być może dlatego o
Nell, jako jedynej spośród swoich licznych kochanek, pamiętał Karol II na łożu
śmierci. „Nie pozwól by Nell umarła z głodu” – tak brzmiały jedne z ostatnich
słów króla, wygłoszone do jego brata i następcy, Jakuba.
Wszystkie opracowania, jakie sobie przeczytałam o Nell,
zainspirowana książką Gillian Bagwell, mówią o Nell z sympatią. Być może
dlatego, że była prostą dziewczyną z ludu i nigdy tego nie zapomniała. I w
takim samym klimacie jest utrzymana „Królewska nierządnica” – pełnym sympatii
dla prostej, szczerej i uczciwej dziewczyny. Była dziwką – tak, to prawda. Ale
nigdy tego nie ukrywała. Karolowi II była zawsze wierna, a o swoich byłych
kochankach nigdy nie zapominała, dbając o nich i pomagając w trudnych chwilach.
Ta książka to bynajmniej nie bajka o Kopciuszku – Kopciuszek stał się żoną
księcia, a Nell była tylko kochanką i nigdy nie ukrywała swojego zawodu, dzięki
czemu zwykli mieszkańcy Londynu ją uwielbiali. Dzięki temu i dzięki jej rolom –
nie należy bowiem zapominać, że Nell była także świetną aktorką komediową.
Postać Nell może fascynować i Gillian Bagwell znakomicie
oddała urok tej dziewczyny, kobiety, aktorki, dziwki, matki...Osoby, która z
absolutnego dna weszła do światowej historii. Postać Nell budzi sympatię i taką
sympatię potrafiła wzbudzić wobec swojej bohaterki autorka „Królewskiej
nierządnicy”. Jedyne, czego mi w tej książce brakuje, to więcej opisów żartów i
wyskoków Nell, znanej ze swojej rywalizacji z innymi kochankami króla. Opisane
w książce jej dowcipy robione kolejnym faworytom budzą szczery śmiech – są
zabawne, złośliwe i absolutnie nieszkodliwe.
„Królewska nierządnica” to niezła powieść, zachowująca
równowagę między romansem a powieścią obyczajową, nie epatująca nadmiernie seksem
(choć uczciwie przyznaję, że znajdują się w niej sceny erotyczne – w końcu Nell
była prostytutką!). Odrobinę tylko, mam wrażenie, pani Bagwell wybiela postać
Nell, ale nie jest to zabieg rażący. A w efekcie końcowym książka budzi uśmiech
na twarzy. A czy nie o to chodzi?
Tytuł: Królewska Nierządnica
Autor: Gillian Bagwell
Wydawnictwo” Bellona
niedziela, 8 lipca 2012
Nadciąga burza - Robin Bridges
Za oknem upał, który jestem w stanie znieść tylko leżąc na białym piasku i pijąc drinka z palemką. Kocina zabunkrowała się w brodziku i odmawia wyjścia, więc odpada mi nawet chłodny prysznic. Przede mną dziś do przebiegnięcia 10-12 km i trochę mi słabo na samą myśl. Więc w ramach czynności zastępczych coś wam dzisiaj napiszę. Wybrałam coś mroźnego i z błyskawicami w tle, może chociaż na chwilę zrobi mi się chłodniej.
„Nadciąga burza” to opowieść o Katerinie Aleksandrownej von Holstein-Gottorp, młodziutkiej księżnej Oldenburga, potomkini wielkich królewskich rodów Europy. Katerina, uczennica Instytutu Smolnego dla Szlachetnie Urodzonych Panien całe dnie spędza na nauce tańca i pielęgnowaniu urody, co ma jej pomóc w szybkim znalezieniu bogatego i utytułowanego męża. To jednak tylko pozory – inteligentna Katerina marzy o karierze lekarza. A przede wszystkim skrywa sekret – umiejętność ożywiania zmarłych. Okazuje się jednak, że jej umiejętności chcą wykorzystać pewne ciemne moce, dążące do obalenia cara i przejęcia władzy nad Rosją.
Robin Bridges w bardzo interesujący sposób miesza legendy świata anglosaskiego i słowiańskiego. Na Zimowym Dworze w jej powieści znajdziemy więc i Faerie, przedstawicieli zarówno Mrocznego, jak i Jasnego Dworu, wampiry, wilkołaki i bogatyra. Wszyscy są pełnoprawnymi członkami społeczeństwa carskiej Rosji, a ich działania są elementem walki politycznej raczej niż zmagań o „rząd dusz”. Bridges bardzo umiejętnie splata wątki historyczne z elementami fantastycznymi (dekabryści na przykład stają się w tej książce sługami wampirów), okraszając wszystko elementami obyczajowymi XIX-wiecznego Petersburga. Całość jest czymś pomiędzy bohaterskiej legendy a romansem obyczajowym, bo o główną bohaterkę walczą dwie siły, reprezentowane – no jakżeby inaczej – przez dwóch przystojnych przedstawicieli płci męskiej. Co, jak się obawiam, czyni książkę zdecydowanie bardziej interesującą dla płci żeńskiej.
Pardoksalnie, „Nadciąga burza” bardzo mi przypomina...”Dumę i uprzedzenie” Austen. Może przez balowe sceny? A może przez to, że znajomość głównych bohaterów (księżnej Kateriny i carewicza Jurija) także zaczyna się od dumy i niechęci tego ostatniego? Podobają mi się opisy życia panien z wyższych sfer, chociaż nie mam pojęcia, czy chociaż w niewielkim stopniu są zgodne z prawdą i czasem tylko denerwuje mnie leciutka niekonsekwencja w fabule. Na przykład to, że wszyscy boją się wampirów, a jednocześnie pozwalają im być członkami społeczeństwa. A nawet wysoko uprzywilejowanej socjety. Ech, ta polityka...
„Nadciąga burza” to niezbyt wyrafinowany, ale zabawny miszmasz kulturowy z fantastyką w tle. Czyta się łatwo, lekko i przyjemnie, więc jeżeli jakaś pani ma ochotę na mroźną lekturę na upalnej plaży – zapraszam.
Tytuł: „Nadciąga burza”
Autor: Robin Bridges
Wydawnictwo: Fabryka Słów
niedziela, 1 lipca 2012
Tess Gerritsen - Milcząca dziewczyna
Ostatnio była sama fantastyka, więc dziś czas na ciut inną
tematykę. Tym bardziej, że w paczuszce od kuriera znalazła się książka Tess
Gerritsen. Pani ta jest dobrze znana miłośnikom thrillerów medycznych, bo
znajduje się w absolutnej TOP TEN najlepszych autorów tego gatunku, a z dużym
szacunkiem o jej twórczości wyrażają się zarówno Harlan Coben jak i Stephen
King. A ja im przyznaję rację.
„Milcząca dziewczyna” to nie thriller medyczny, a kryminał,
w którym główne role pełnią znowu detektyw Jane Rizzoli i patolog Maura Isles,
znane czytelnikom z „Doliny umarłych”. Obie panie zajmują się zabójstwem
młodej, atrakcyjnej kobiety, popełnionym w bostońskim Chinatown. Wszystko
wskazuje na to, że kobieta była zawodowym zabójcą, a jej śmierć wiąże się z
tragedią, jaka w przeszłości rozegrała się w tym samym budynku. 19 lat temu
nielegalny imigrant z Chin, kucharz, w napadzie szału zastrzelił wszystkie
osoby znajdujące się w restauracji, w tym swojego najlepszego przyjaciela,
Jamesa Fanga. Wdowa po Jamesie, Iris, mistrzyni walki wushu, nie wierzy w winę
Chińczyka i po latach domaga się sprawiedliwości.
Oczywiście, nie byłabym sobą, gdybym zaraz po pierwszych 10
kartkach nie zajrzała na koniec książki – i na plus Tess Gerittsen należy
zapisać, że lektura zakończenia nic mi nie dała. Ani nie wyjaśniła intrygi, ani
nie dała rozwiązania zagadki, tylko odesłała z powrotem do lektury. Co zrobiłam
z satysfakcją, bo cenię sobie kryminały, w których śledzenie akcji jest
ważniejsze niż rozwiązanie zagadki. A Gerritsen fabułę splata niezwykle
kunsztownie – w jej książkach nie ma słownej waty i zbytecznego zdobienia –
wszystkie opisane detale mają swój cel. Łopatologicznie – jeśli autorka
opisuje, że o ścianę stodoły oparte stały widły, to tych wideł na pewno ktoś
użyje. To niesamowicie precyzyjna proza i równie precyzyjnie działają
bohaterowie „Milczącej dziewczyny”. A właściwie bohaterki, bo przedstawicielek
płci żeńskiej jest w książce zdecydowanie więcej. I to takich przedstawicielek,
o których czyta się znakomicie – błyskotliwych, zdecydowanych, konsekwentnych,
a jednocześnie dalekich od stereotypu „babochłopa”. Iris Fang jest mistrzynią
walki mieczem i z żelazną konsekwencją szkoli adeptów wushu, ale od lat wierna
jest pamięci męża i wspomina zaginioną córkę. Jane Rizzoli jest jedyną kobietą
– detektywem w bostońskim wydziale zabójstw, ale jednocześnie jest szczęśliwą
mężatką i matką małej córeczki. Maura Isles bardzo z kolei przypomina
Temperance Brenan, bohaterkę serialu „Kości” – sprawiedliwość i prawda są dla
niej ważniejsze niż ludzie. Ale jednocześnie niezwykle ceni sobie przyjaźń z
osieroconym nastolatkiem, który kiedyś uratował jej życie...Mimo „męskiej”
tematyki to bardzo kobieca, powiedziałabym nawet feministyczna książka. Przy
czym bardzo proszę panów, żeby nie odwracali się z niechęcią, bo to naprawdę
znakomity kawałek prozy sensacyjnej.
Co mnie jeszcze w tej książce urzekło? Precyzyjne opisy
policyjnej roboty, szukanie śladów i analizowanie materiałów, którym towarzyszą
błyski intuicji i szczęśliwe przypadki. Dodatkowo tłem „Milczącej dziewczyny”
jest kultura Chin i społeczność amerykańskich Azjatów. No i historia tworzenia
chińskich mieczy, fascynująca dla mnie z powodów zupełnie innych.
Ja „Milczącą dziewczynę” pochłonęłam w dwie godziny. Ciekawa
jestem, czy was wciągnie tak samo.
Tytuł: „Milcząca dziewczyna”
Autor: Tess Gerritsen
Wydawnictwo: Albatros
niedziela, 24 czerwca 2012
Zakochana w mroku - Franny Billingsley
Dziki upał wisi nad miastem, za dziki, żeby robić cokolwiek poza leżeniem w wannie pełnej chłodnej wody i dyszeniem. Ponieważ dziś w moim planie treningowym jest przebiegnięcie 12 km, czekam aż zrobi się ciemniej i chłodniej. A na razie spycham z siebie kota (nawet nie wiecie, jak grzeje taki pers!), piję trzeci litr wody z cytryną i staram się przetrwać.
A ponieważ marzę o wodzie, jeziorze, morzu, kałuży chociaż, to tym razem będzie o książce, której akcja dzieje się na bagnach.
„Zakochana w mroku” to jedna z większych niespodzianek czytelniczych, jaką mi ostatnio zgotowano. Jak słowo daję, i tytuł, i okładka sprawiły, że spodziewałam się czegoś w rodzaju „Zmierzchu”. Romansidła dla nastolatek z elementem sił nadprzyrodzonych w tle. Oj, zaskoczyła mnie Franny Billingsley, a książkę pochłonęłam jednym tchem. Nie spodziewałam się ani tak świetnego pomysłu fabularnego, ani tak ciekawej koncepcji nadprzyrodzonego świata, ani wreszcie takiego stylu pisania – pełnego uroku, poetyckiego, impresyjnego, a jednocześnie zwięzłego.
Bohaterka „Zakochanej” jest siedemnastoletnia Briony. Dziewczyna uważa, że jest wiedźmą – rozmawia z Prastarymi, na bagnach nieopodal domu czuje się jak u siebie, widzi duchy, a swoimi złymi myślami jest w stanie sprowadzić ogień czy powódź. Briony, mimo młodego wieku, posiada żelazną wolę – bowiem jedna chwila jej nieuwagi, przebłysk zazdrości czy niechęci kosztować będzie życie ludzi, którzy ją otaczają. Do tej pory ofiarami Briony stały się jej siostra bliźniaczka i macocha. Dziewczyna musi uważać także dlatego, że wiedźmy są zwyczajowo skazywane na śmierć.
Teraz Briony musi jednak wybrać – zachować swoje życie czy ocalić siostrę. W jej rodzinnej wiosce mieszkańcy zamierzają osuszyć bagna. Rozgniewane bagienne bóstwo zsyła na mieszkańców wioski w tym siostrę Briony, Rose śmiertelną chorobę. Tylko Briony wie, co powoduje śmierć dziesiątek dzieci i jak zatrzymać dalsze zgony. A żeby zniechęcić mieszkańców do prac melioracyjnych, musi ujawnić swoje moce i skazać się na pewną zagładę.
Billingsley buduje absolutnie zachwycający mityczny świat, sąsiadujący z Londynem wieku pary i postępu. Nie, nie znajdziemy w książce oklepanych elfów, gnomów i wróżek – za to znajdziemy króla bagien, Bagnoluda, ducha rzek – Błotnistą Twarz, Błędnice prowadzące nieostrożnych wędrowców w bezdenne głębiny, Nieznanych, kochających opowieści, czy Mroczne Muzy, żywiące się ludzkim talentem, wysysające z ofiary całą witalność. Jednocześnie „Zakochana w mroku” to książka na pograniczu – na pograniczu powieści dla młodzieży i fantasy dla dorosłych, tak jak na pograniczu bycia dzieckiem i kobietą jest Briony. To powieść na pograniczu realności, w której mamy koleje żelazne, przepompownie i elektryczność - a po drugiej stronie wiedźmy i zupełnie realnych Prastarych. To książka o świecie znajdującym się w pół drogi między magią a techniką, między wiarą a nauką – znajdującym się w tym magicznym momencie równowagi między jednym a drugim stanem.
Billingsley pisze znakomicie. Język tej książki, sposób budowania zdań, tworzenia nowych słów, stylistyka fascynuje i zachwyca. To była olbrzymia przyjemność z czytania. I mam nadzieję, że zobaczymy w Polsce pozostałe książki tej autorki („Zakochana w mroku” to jej trzecia powieść”).
Gorąco polecam.
Tytuł: „Zakochana w mroku”
Autor: Franny Billingsley
Wydawnictwo Literackie
wtorek, 19 czerwca 2012
Zaginione wrota - Orson Scott Card
Witajcie!
Na moim stoliczku książek do opisania już brakuje miejsca,
ale co zrobić, kiedy czasu brakuje mi też?! Praca – normalna, na etat, 8 godzin
i odbijanie karty na zakładzie o 7.30. Ćwiczenia – bo po miesiącu leczenia kontuzji
wracam do biegania, treningu siłowego i spinningu. No i nie zapominajmy o
ogarnianiu kuwety. Chociaż nie przyznam wam się, kiedy po raz ostatni myłam
okna:-) W efekcie – czytam, ale na pisanie sił ciut nie starcza.
Zawzięłam się jednak w sobie, a na dziś wybrałam fantastykę
dla młodzieży (no, nie tylko). I to w znakomitym wydaniu, bo autorstwa jednego
z najlepszych i najbardziej popularnych autorów science fiction. Pisarza,
którego znamy ze znakomitej „Gry Endera” czy „Glizdawców” – czyli Orsona Scotta
Carda.
Bohater „Zaginionych wrót”, Dan North wychowuje się w
wielkiej posiadłości w zachodniej Wirginii, z daleka od cywilizacji i ludzkich
skupisk. Northowie nie są tacy jak inni ludzie – od małego uczą się powoływać
do życia duszki, panować nad roślinami i zwierzętami, przywoływać żywioły. Jednak
talent magiczny wśród młodego pokolenia jest coraz słabszy, a Dan wydaje się go
być całkiem pozbawiony. Nikt nie zdaje sobie sprawy, że w chłopcu odrodził się
talent Władcy Wrót – człowieka zdolnego do otwarcia przejścia między Ziemią a
rodzinnym światem Northów, Westil. Jednak magia wrót jest tak groźna, że na
mocy umowy między Northami a innymi rodami Westilian przebywającymi na Ziemi
wszyscy, w których odezwie się ten talent, są zabijani.
Jak już napisałam, to książka dla młodzieży, ale napisana,
jak zresztą wszystkie książki Carda, z niesamowitym kunsztem. Pełna napięcia, z
wartką akcją, a przy okazji pozbawiona mniej lub bardziej nachalnego
moralizowania. Wręcz odwrotnie, bo zarówno Dan, jak i inni magowie wrót to
mistrzowie kłamstwa i manipulacji
(najsłynniejszym z nich był Loki). Oczywiście, jak to w książkach dla młodzieży
bywa, jest w „Zaginionych wrotach” i przesłanie – trzeba wierzyć we własne
siły, każdy ma jakiś talent, tylko trzeba go odkryć, trzeba dążyć do celu, nie
wolno się łatwo poddawać. Czy wreszcie – w kupie raźniej, czyli wielka jest
siła przyjaźni.
Z fabularnego punktu widzenia „Zaginione wrota” to łakomy
kąsek, bo Card połączył w nich mitologię skandynawską z elementami popkultury.
Moce, jakimi posługują się bohaterowie książki wypisz –wymaluj przypominają te,
którymi obdarzony jest chociażby Spiderman czy Wonder Woman, a zachowanie –
obyczaje nastolatków z serialu Bewerly Hills 90210 (pamięta ktoś jeszcze coś
takiego?). Czyta się lekko, łatwo i przyjemnie, przemocy w tym tyle co kot
napłakał...nic tylko kupować dzieciakom.
Tytuł:
Zaginione wrota
Autor:
Orson Scott Card
Wydawnictwo:
Prószyński i S-ka
Subskrybuj:
Posty (Atom)