środa, 28 grudnia 2011

Bardzo angielski kryminał - Reginald Hill


Przyznaję, nie miałam siły przed świętami, żeby dorzucić jakąś nową recenzję. Pewnie rozwiązałoby to niektórym problem prezentu pod choinkę, ale zrzućcie to na karb mojej wrodzonej złośliwości. Za to przez święta tylko leżałam na kanapie z psem i czytałam, więc mogę się z wami podzielić wrażeniami.


Wydawnictwo Nowa Proza zrobiło mi miłą niespodziankę i wydało kolejną część jednego z moich ukochanych cykli kryminalnych: „Ostatnie słowa” z serii o Dalzielu i Pascoe Reginalda Hilla. Zamiast więc oglądać cukierkowe filmy familijne o kolejnych Mikołajach czy miłości na święta, raczyłam się smacznym opisem przygód inteligentnych i bardzo niepoprawnych politycznie detektywów.

Pewnej nocy ginie trzech starszych mężczyzn. Jeden zostaje zabity we własnej wannie. Inny umiera z wyziębienia na szkolnym boisku. Trzeci z kolei jest ofiarą wypadku samochodowego. Jego ostatnie słowa wskazują zabójcę. I wszystko pokazuje na to, że jest nim podinspektor Dalziel, który najwyraźniej wbrew rozsądkowi usiadł za kierownicą po suto zakrapianej kolacji. Co prawda Dalziel twierdzi, że jest niewinny, ale cała sytuacja podważa zaufanie do Wydziału Kryminalnego. Pascoe musi sobie poradzić z trzema śledztwami i to tak, żeby nie naruszyć dobrego imienia policji.


Wielbiciele tego rodzaju twórczości pewnie znają Reginalda Hilla, uznawanego za najlepszego z żyjących angielskojęzycznych autorów kryminałów, laureata prestiżowej nagrody Cartier Diamond Dagger. Seria o policjantach Adrew Dalzielu i Peterze Pascoe (w Polsce do tej pory ukazały się trzy części: „Małe sprzątanko”, „Okrutna miłość”, „Ścięte głowy”) doczekała się już ekranizacji w postaci serialu BBC i oczywiście, ogromnej rzeszy wielbicieli. Nic dziwnego. Hill zasłużył na to dzięki charyzmatycznym bohaterom, poczuciu humoru a przede wszystkim dzięki angielskiemu klimatowi. Dla mnie największy urok tych powieści stanowi zestawienie układnego, inteligentnego, czarującego i konsekwentnego Pascoe z politycznie niepoprawnym, bardzo bezpośrednim, niechlujnym, za to błyskotliwym Dalzielem. Ale tytułową parę wspiera oczywiście, cała gromadka barwnych postaci drugoplanowych. Takich jak żona Pascoe, feministka rozdarta między rolą matki i kobiety wyzwolonej czy przerażająco brzydki i niezwykle skuteczny Wield, zmagający się ze swoja seksualnością w nieprzychylnym dla gejów klimacie Yorkshire…


Jeśli oczekujecie samochodowych pościgów, strzelanin i akcji jak w Mission Impossible, albo chociaż solidnego mordobicia, nawet nie sięgajcie po powieści Hilla. Znajdziecie tu za to błyskotliwe i dowcipne dialogi, mnóstwo humoru i akcję według najlepszych wzorców Agathy Christie.

Tytuł: „Ostatnie słowa”
Autor: Reginald Hill
Wydawnictwo: Nowa Proza



czwartek, 15 grudnia 2011

Iana MacLeoda świat u schyłku czasu


Dziś o jednym z moich ulubionych autorów. Zresztą nie tylko moich, o czym świadczy ilość nagród zdobytych przez Iana R. MacLeoda – pisarz ten ma na swoim koncie Hugo, Nebulę, Lotusa oraz Word Fantasy Award.

Ja MacLeoda pokochałam od pierwszego wejrzenia. A dokładniej od pierwszej kartki „Wieków światła”. Na „Dom burz”, kontynuujący wątek alternatywnej rzeczywistości, w której rozwój techniczny został zatrzymany za sprawą działania magicznego eteru czekałam już z dużą niecierpliwością. Ujął mnie klimat XIX-wiecznej Anglii i obraz świata zmierzającego do schyłku, cywilizacji zapędzonej w kozi róg i pozbawionej perspektyw rozwoju.  



 „Pieśń czasu. Podróże”, które niedawno ukazały się nakładem wydawnictwa Mag składa się z dwóch części. „Podróże” to zbiór różniących się fabularnie opowiadań, w których motywem przewodnim jest zmiana i zmierzch znanego świata. Z kolei „Pieśń czasu” to powieść (laureatka Nagrody im. Arthura C. Clarke'a  i Nagrody Campbella) dziejąca się pod koniec XXI wieku. Jej bohaterką jest słynna skrzypaczka, kobieta u schyłku swojego życia, która pewnego dnia ratuje topielca – młodego mężczyznę z dziurą w pamięci.

Choć fantastykę uznaje się literaturę rozrywkową, trudno mi użyć tego słowa w odniesieniu do MacLeoda. Urzeka mnie jego bajeczna wyobraźnia, ale jego proza jest melancholijna, depresyjna i przesycona smutkiem. Autora z jednej strony fascynuje klasyczny zestaw trzech „M” (Miasto, Masa, Maszyna), ale jego książki nie są radosnym opiewaniem postępu i wynalazków pchających naszą cywilizację naprzód. Postęp – zdaje się twierdzić MacLeod – jest nieodzowny. Ale między nowym a starym trwa nieustająca wojna, w której nie istnieją pokojowe traktaty. „Nowe” jest bezwzględne.
Najlepszym przykładem takiego myślenia jest jedno z opowiadań „Podróży” – „Opowieść młynarza”. Dla jego bohatera, mistrza swojego rzemiosła, młyn jest czymś znacznie więcej niż narzędziem do robienia pieniędzy. Jednak stary młyn, ze skrzydłami obracanymi wiatrem, funkcjonujący dzięki tradycyjnej magii i mechanice, odchodzi w przeszłość wypierany przez maszyny eterowe. Pracujące więcej i taniej, choć całkowicie bezosobowe.

O odchodzeniu w przeszłość i nieuchronnej, choć nie zawsze dobrej ewolucji są wszystkie opowiadania „Podróży” – i to o rasie hobów, niewolników, którzy podczas zlodowacenia przetrwali swoich panów. I to o żywiołach czy wreszcie to o drugiej podróży Baltazara – jednego z trzech króli, którzy przywitali nowonarodzonego Jezusa. O przemianie i odchodzeniu w niebyt jest wreszcie cała „Pieśń czasu”.

MacLeod czaruje słowem. To nie jest proza powierzchowna, której tylko dotykamy, a która nie pozostawia nam żadnych wrażeń. Tu toniemy między kartkami, możemy się lekturą upajać. Doceniać dźwięk wyrazów, płynność zdań i harmonię formy i treści. Jeśli zazwyczaj mamy do czynienia z książkowym macdonaldem, szybką lekturą dla zabicia czasu, to książki tego Brytyjczyka są wyszukanym daniem, gdzie wiele smaków, często kontrastowych, przenika się i tworzy nowy, fascynujący smak.

A nie mówiłam, że kocham MacLeoda?

Tytuł: Pieśń czasu. Podróże
Autor: Ian R. MacLeod
Wydawnictwo Mag

A na koniec...ponieważ zbliżają się święta:-)


czwartek, 8 grudnia 2011

Romeo i Julia w kosmosie


Dziś mamy książkę o kosmosie, podróżach w czasie i przestrzeni, kosmicznych okrętach, wirtualnej rzeczywistości oraz kolonizowaniu nowych światów. 



Dawno, dawno temu, w odległej galaktyce…a, to nie to. W nieokreślonej przyszłości wszechświat opanowany jest przez potomków kolonistów z Ziemi. Jedną grupę tworzą Skolianie skonfliktowani z Eubianami, a walkom pomiędzy nimi przygląda się neutralny Sojusz Ziemski. Walka między Skolianami a Eubianami (popularnie nazywanymi Handlarzami) ma podłoże bardzo osobiste. Otóż Eubianie, a dokładnie rządzący nimi Aristo na skutek manipulacji genetycznych są w stanie odczuwać tylko cudze emocje. A dokładniej cudzy ból wywołuje u nich przyjemność. Im większy ból, tym lepiej. Najlepszymi dawcami tego rodzaju rozkoszy są powszechnie występujący u Skolian empaci. Jedni więc polują na niewolników, a drudzy się bronią. I to jedyna różnica między nimi, bowiem obie organizacje przypominają wojskowe dyktatury Afryki czy Ameryki Południowej. Demokracja jest tylko pozorem, a wolnomyślicieli się ucisza.

Na tle politycznych konfliktów Catherine Asaro plecie kosmiczną wersję Romea i Julii. Ona jest dowódcą o najwyższym stopniu wojskowym w armii Skolii, niezwykle wrażliwą empatką, członkiem elitarnej grupy pilotów, na dodatek następczynią tronu Skolii. On z kolei jest synem Aristo, urodzonym i wychowanym po to, by zagarnąć władzę nad światem. Spotykają się i mimo tego, że stoją po przeciwnych stronach barykady, że borykają się z własnymi uprzedzeniami, stają się sobie na tyle bliscy, żeby dla drugiej osoby zaryzykować całe swoje życie.

Mimo kosmicznego backgroundu trudno „Wielką Inwersję” traktować jak klasyczną space operę. Być może dlatego, że autorka skupia się na wewnętrznych przeżyciach bohaterki, jej problemach emocjonalnych, relacjach z rodziną i związkach. Ciekawy pomysł na pokazanie drugiej strony wielkiej kosmicznej wojny. Ja osobiście też z trudem przebrnęłam przez opisy napędów statków i sposobów poruszania się inteligentnych JAG-ów w przestrzeni. Przyznaję, że równie dobrze przez te kilkanaście stron Asaro mogłaby pisać tylko „sajgonki, sajgonki, sajgonki” a zrozumiałabym tyle samo. Ale być może osoby bardziej inteligentne ode mnie (albo obdarzone większymi umiejętnościami technicznymi) cos wyniosą z lektury.

Bardzo dużo wątków z „Wielkiej Inwersji” jest do wykorzystania w kolejnych tomach cyklu. Mnie osobiście marzy się coś w rodzaju kosmicznego uniwersum, o jakim pisał Resnick, czyli skakania to tu, to tam po kolejnych planetach, opisywanie coraz to innych bohaterów i wydarzeń. Książka Asaro taki potencjał ma (chociaż realizacja trochę Resnickowi nie dorównuje), ale obawiam się, że z moich zakusów wyjdzie wielkie zero. Ale tak czy siak zostanie ciekawe czytadło.
 
Tytuł „Wielka inwersja”
Autor: Catherine Asaro
Wydawca: Fabryka Słów

I na koniec czytelniczy żarcik:-)

 

piątek, 2 grudnia 2011

Bradley P. Beaulieu - Wichry Archipelagu


Dziś o lekturze ciekawej i oryginalnej, chociaż nieco cięższej. To znaczy nie w tym stopniu, co „Lód” Dukaja, bez obaw. Powiedzmy, że ciężkiej na tyle, żeby nie przeczytać jej w jedną noc:-)


„Wichry Archipelagu” warte są uwagi ze względu na bardzo ciekawą konstrukcję świata (choć połapanie się w jego niuansach zajęło mi najwięcej czasu i trwało mniej więcej do połowy lektury), opartą na współistnieniu sfery cielesnej i duchowej, eterycznej. W tej pierwszej istnieje cały Archipelag, jego gospodarka i polityka. Sfera astralna jest bardziej niż zwykle…jakby to określić…”fizyczna”. Wchodząc w eter można porozumiewać się z osobami w nim przebywającymi (jest więc ekwiwalentem np. fal radiowych) czy sterować powietrznymi okrętami. Ze sfery astralnej pochodzą także rozmaite „byty”, dysponujące określonymi mocami, a osoby „uduchowione” są w stanie sterować tymi dżinnami.
Mimo pewnego przenikania się rzeczywistości i eteru, obie sfery pozostają rozdzielone. Rozłam ma bardzo negatywne skutki – na przykład dziesiątkującą ludzkość zarazę. Powoduje także nieustający konflikt między ludnością rdzenną, przynależną do eteru, a napływową.

Bradley P. Beaulieu akcję powieści toczy dwutorowo – z jednej strony mamy fizyczne konflikty między dwiema rasami i walkę o władzę między rodami rządzącymi poszczególnymi wyspami Archipelagu, a z drugiej walkę o zjednoczenie świata realnego z eterem. Punktem łączącym obie akcje jest książę Nikandr Kałakow, następca najpotężniejszego władcy Archipelagu. Musi sobie poradzić z dręczącą go śmiertelną chorobą, pretendentami do tronu i terrorystami chcącymi zniszczyć cały znany mu świat. To znakomicie skonstruowana postać i jednocześnie siła napędowa całej akcji, choć nie brakuje w „Wichrach” świetnych postaci drugoplanowych. Takich jak Atiana Wostroma, narzeczona Nikandra. Beaulieu potrafi bardzo zręcznie kreować bohaterów, pokazując czytelnikowi coraz więcej szczegółów z ich życia, coraz dokładniej opisując charakter i motywację. Prawdziwą ciekawostką jest też to, że płaszczyzna „realna” książki zbudowana jest na wzór carskiej Rosji. Z lekkim dodatkiem kultury arabskiej.

„Wichry Archipelagu” to część pierwsza trylogii, bardzo ciekawa jestem, jak się całość rozwinie. I chciałam tez powiedzieć, że bardzo mi się podoba nowa szata graficzna serii „Nowa Fantastyka” Prószyńskiego. Ktoś tu zrobił kawałek dobrej roboty.

Tytuł: "Wichry Archipelagu"
Autor: Bradley P. Beaulieu
Wydawnictwo: Prószyński i S-ka


Na koniec maleńkie podsumowanie. Blog istnieje miesiąc. W tym czasie odwiedziło go ponad 500 osób! To chyba znaczy, że miałam rację zakładając go. Jeśli macie jakieś uwagi lub propozycje – piszcie.

Aaaaaa, i ktoś się już upomniał, gdzie te buty. No to macie poniżej bardzo kosmiczne i bardzo fantastyczne. Projektant to Alexander McQueen. Świętej pamięci już, niestety…