Tym razem książka jak najbardziej u mnie na czasie, bo po
pierwsze – właśnie byłam w Paryżu, gdzie na własnej skórze mogłam doświadczyć
tego, o czym pisał autor, a po drugie – ponieważ przed maratonem narzuciłam
sobie surową dietę anty-czekoladową i nie mogę się jej pozbyć. A tu o samych
słodkościach!
„Słodkie życie w Paryżu” to kolejny ni to przewodnik, ni
książka kucharska, z tym że jednak bardziej książka kucharska z notatkami z
życia codziennego. Jej autor, David Lebovitz, to słynny na cały świat
cukiernik, król czekoladowych deserów i lodów. Amerykanin, który przeprowadził
się do Paryża i tam ułożył sobie życie pełne smaku. David pisze o cudownej
francuskiej czekoladzie i znakomitych ciastach, ale także o swoich
doświadczeniach jako kucharza i szefa kuchni. Rasowego szefa – takiego, co to w
życiu musi spróbować wszystkiego, żeby wiedzieć, jak „to się je”. Dlatego też
podczas swojego mieszkania w stolicy Francji David zatrudnił się na jednym z
targów, na stoisku z owocami morza, gdzie przełamywał swoją niechęć do
kałamarnic i przygotowywał ryby do sprzedaży. I dlatego zatrudnił się jako
stażysta w jednej z najsłynniejszych czekoladziarni, gdzie próbował zgłębić
tajniki pralinkowego nazewnictwa.
Sama nie wiem, o czym bardziej jest ta książka – o chamskich
Amerykanach, traktujących każdą kulturę jak swoją wycieraczkę czy o obrażonych
na wszystko Paryżanach. Nie jest to książka tak zabawna jak słynny już cykl Clarka
„Merde”, ale odkryłam w niej te same elementy. Paryżanie są niemili. Obsługa w
sklepach i urzędach jest skandaliczna. Na ulicach musisz z całej siły unikać
psich kup, a i tak ich nie unikniesz. Bycie „nie-Paryżaninem” w Paryżu jest
przechlapane. Którą to smutną prawdę Lebovitz osładza cudownymi przepisami np. na
finansjerki z czekoladą i migdałami czy czekoladowe makaroniki.
Przeczytałam ta książkę ze ślinotokiem i usmiechem na
ustach, bo Lebovitz to cudowny, uroczy gawędziarz. I to nie z gatunku takich,
którzy wiedzą najlepiej – to zabawny człowieczek (przynajmniej tak wynika z
lektury), troszkę nieporadny, troszkę zachowujący się jak słoń w składzie
porcelany. Ale ponieważ w kilka dni później wybierałam się do Paryża właśnie,
lekcję sobie przyswoiłam uważnie. I chyba nawet za dobrze. Bo kilka uwag mi się
nasuwa.
- To nieprawda, że Paryżanie są niemili. Gdy szłam ulicą
ciągnąc walizkę (niezbyt dużą i bardzo lekką), średnio co 20 metrów oferowano mi
pomoc. Być może miał na to wpływ fakt, że miałam na sobie krótką czerwoną
sukienkę z dużym dekoltem i czerwone szpilki:-) Nadzwyczaj chętnie także
próbowano nawiązać ze mną rozmowę. Chociaż – to prawda – dotyczy to tylko
przedstawicieli płci męskiej.
Nikt mnie nie chciał na ulicy potrącać, a jeżeli ktoś wpadł
na mnie przez przypadek, słyszałam natychmiast bardzo grzeczne „pardon” i
zostawałam obdarzona cudownym uśmiechem (być może...patrz punkt pierwszy).
Francuzi, w porównaniu z moją wizytą kilkanaście lat temu,
bardzo chętnie mówią po angielsku. Od hotelu i lotniska począwszy, na zwykłej
cukierni, gdzie wtrząchnęłam pyszne czekoladowe ciastko (tak, tak, to wpływ
Lebovitza ) skończywszy.
I doświadczenie moje ostatnie – podróżując sobie to tu, to
tam stwierdzam, że coraz bardziej jestem obywatelem świata. W metrze poruszam
się ze swobodą niezależnie od miasta, nie
odczuwam nieśmiałości robiąc zakupy czy zamawiając jedzenie w knajpie. Ale – tu
rada dla większej części ludzkości – w Paryżu bardzo pomaga, jeśli jesteś
ubrana w ładną sukienkę i szpilki. Aaaa, i koniecznie trzeba mieć szal na szyi.
Fantazyjnie zawiązany. Ten punkt się zgadza z książką Lebovitza.
Podsumowując – lektura smaczna, chociaż jeżeli chodzi o
obserwacje socjologiczno-turystyczne chyba już zdezaktualizowana. Ale przepisy
warte grzechu.
Tytuł: Słodkie życie w Paryżu
Autor: David Lebovitz
Wydawnictwo: Pascal
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz