niedziela, 7 października 2012

Słodkie życie w Paryżu



Tym razem książka jak najbardziej u mnie na czasie, bo po pierwsze – właśnie byłam w Paryżu, gdzie na własnej skórze mogłam doświadczyć tego, o czym pisał autor, a po drugie – ponieważ przed maratonem narzuciłam sobie surową dietę anty-czekoladową i nie mogę się jej pozbyć. A tu o samych słodkościach!



„Słodkie życie w Paryżu” to kolejny ni to przewodnik, ni książka kucharska, z tym że jednak bardziej książka kucharska z notatkami z życia codziennego. Jej autor, David Lebovitz, to słynny na cały świat cukiernik, król czekoladowych deserów i lodów. Amerykanin, który przeprowadził się do Paryża i tam ułożył sobie życie pełne smaku. David pisze o cudownej francuskiej czekoladzie i znakomitych ciastach, ale także o swoich doświadczeniach jako kucharza i szefa kuchni. Rasowego szefa – takiego, co to w życiu musi spróbować wszystkiego, żeby wiedzieć, jak „to się je”. Dlatego też podczas swojego mieszkania w stolicy Francji David zatrudnił się na jednym z targów, na stoisku z owocami morza, gdzie przełamywał swoją niechęć do kałamarnic i przygotowywał ryby do sprzedaży. I dlatego zatrudnił się jako stażysta w jednej z najsłynniejszych czekoladziarni, gdzie próbował zgłębić tajniki pralinkowego nazewnictwa.

Sama nie wiem, o czym bardziej jest ta książka – o chamskich Amerykanach, traktujących każdą kulturę jak swoją wycieraczkę czy o obrażonych na wszystko Paryżanach. Nie jest to książka tak zabawna jak słynny już cykl Clarka „Merde”, ale odkryłam w niej te same elementy. Paryżanie są niemili. Obsługa w sklepach i urzędach jest skandaliczna. Na ulicach musisz z całej siły unikać psich kup, a i tak ich nie unikniesz. Bycie „nie-Paryżaninem” w Paryżu jest przechlapane. Którą to smutną prawdę Lebovitz osładza cudownymi przepisami np. na finansjerki z czekoladą i migdałami czy czekoladowe makaroniki.

Przeczytałam ta książkę ze ślinotokiem i usmiechem na ustach, bo Lebovitz to cudowny, uroczy gawędziarz. I to nie z gatunku takich, którzy wiedzą najlepiej – to zabawny człowieczek (przynajmniej tak wynika z lektury), troszkę nieporadny, troszkę zachowujący się jak słoń w składzie porcelany. Ale ponieważ w kilka dni później wybierałam się do Paryża właśnie, lekcję sobie przyswoiłam uważnie. I chyba nawet za dobrze. Bo kilka uwag mi się nasuwa.

- To nieprawda, że Paryżanie są niemili. Gdy szłam ulicą ciągnąc walizkę (niezbyt dużą i bardzo lekką), średnio co 20 metrów oferowano mi pomoc. Być może miał na to wpływ fakt, że miałam na sobie krótką czerwoną sukienkę z dużym dekoltem i czerwone szpilki:-) Nadzwyczaj chętnie także próbowano nawiązać ze mną rozmowę. Chociaż – to prawda – dotyczy to tylko przedstawicieli płci męskiej.

Nikt mnie nie chciał na ulicy potrącać, a jeżeli ktoś wpadł na mnie przez przypadek, słyszałam natychmiast bardzo grzeczne „pardon” i zostawałam obdarzona cudownym uśmiechem (być może...patrz punkt pierwszy).

Francuzi, w porównaniu z moją wizytą kilkanaście lat temu, bardzo chętnie mówią po angielsku. Od hotelu i lotniska począwszy, na zwykłej cukierni, gdzie wtrząchnęłam pyszne czekoladowe ciastko (tak, tak, to wpływ Lebovitza ) skończywszy.

I doświadczenie moje ostatnie – podróżując sobie to tu, to tam stwierdzam, że coraz bardziej jestem obywatelem świata. W metrze poruszam się ze swobodą niezależnie od miasta,  nie odczuwam nieśmiałości robiąc zakupy czy zamawiając jedzenie w knajpie. Ale – tu rada dla większej części ludzkości – w Paryżu bardzo pomaga, jeśli jesteś ubrana w ładną sukienkę i szpilki. Aaaa, i koniecznie trzeba mieć szal na szyi. Fantazyjnie zawiązany. Ten punkt się zgadza z książką Lebovitza.

Podsumowując – lektura smaczna, chociaż jeżeli chodzi o obserwacje socjologiczno-turystyczne chyba już zdezaktualizowana. Ale przepisy warte grzechu.

Tytuł: Słodkie życie w Paryżu
Autor: David Lebovitz
Wydawnictwo: Pascal







wtorek, 2 października 2012

Czy Dickens był mordercą? Tajemnica Edwina Drooda

Karola Dickensa znają wszyscy (i nie przyjmuję do wiadomości, że może być inaczej. Jak nie wiesz, kto to jest, spadaj z tego bloga!). Jego twórczość weszła na stałe do kanonu światowej kultury i zainspirowała innych twórców. Między innymi Dana Simmonsa.

Tym, co zaciekawiło tego znanego autora fantastyki było wydarzenie z życia Dickensa. 9 czerwca 1865 roku powieściopisarz, będący wtedy u szczytu sławy i zdolności twórczych przeżył wydarzenie, które na zawsze zmieniło jego życie. Była to słynna katastrofa kolejowa w Staplehurst. Z ośmiu wagonów pierwszej klasy siedem spadło z mostu. Ocalał jeden – ten, w którym jechał Dickens wraz ze swoją kochanką, Ellen Ternan i jej matką. Pisarz, zaopatrzony w butelkę brandy oraz kapelusz, który napełnił wodą ruszył na pomoc ofiarom wypadku. Potem wrócił jeszcze do wagonu po niedokończony rękopis.

Mimo niewątpliwie bohaterskiej postawy Dickensa podczas tragedii pisarz do końca życia (a więc jeszcze przez pięć lat) nie pozbył się traumy. To właśnie wydarzenie oraz sekret niedokończonej ostatniej powieści Dickensa, „Tajemnicy Edwina Drooda” stały się dla Dana Simmonsa kanwą jego mrocznej opowieści. Opowieści, w której Dickens wraz ze swoim przyjacielem, Wilkie Collinsem przeszukują najgorsze zakamarki Londynu w poszukiwaniu niejakiego Drooda…Seryjnego mordercy, egipskiego kapłana, króla podziemnego Londynu i energetycznego wampira.



„Tajemnica Edwina Drooda” inspirowała wielu pisarzy. Po pierwsze w momencie śmierci Dickensa gotowa była zaledwie jej połowa. Po drugie był to kryminał – a przecież nie ma nic gorszego niż niedokończony kryminał, prawda? Po trzecie dookoła śmierci Dickensa i jej związku z „Tajemnicą….” Krążyło wiele plotek. Jak chociażby ta, że Dickens miał pomysł na bohatera ukraść swojemu przyjacielowi i towarzyszowi wędrówek po opiumowych zakamarkach Londynu, Wilkiemu Collinsowi. Z zemsty ten ostatni miał Dickensa otruć…Dokończyć „Tajemnicę…” chcieli między innymi Conan Doyle i G. B. Shaw.

Simmons narratorem swojej powieści uczynił właśnie Collinsa (swoją drogą ciekawostka – w jednym z pierwszych zdań narrator kokieteryjnie zaznacza, że czytelnik zapewne go nie zna. Zanim doczytałam, że to pisarz, zdążyło mi przyjść już do głowy pytanie, czy to chodzi o tego Collinsa od „Księżycowego kamienia”, którym się zaczytywałam jako nastolatka). A tytułowy Drood to postać jak najbardziej realna, mroczny władca podziemi, który namawia Dickensa do rozmaitych, równie mrocznych poczynań.

„Drood” to niesamowita mieszanka faktów i fantazji, pokazująca Simmonsa jako przede wszystkim erudytę o głębokiej znajomości literatury klasycznej. W czasach, kiedy za pisanie fantastyki zabiera się byle grafoman nie mający pojęcia kto to jest Edgar Allan Poe czy Lord Dunsany to prawdziwa przyjemność. Przyjemność pogłębiona jeszcze umiejętnością autora do tworzenia zmysłowych opisów (zmysłowych, bo pobudzających do działania nie tylko zmysł wzroku. Nie mylić z erotyzmem!) i budowania nastroju pełnego grozy. Co osobiście mnie zachwyciło to umiejętność tworzenia długich, wielokrotnie złożonych zdań, nawiązujących stylistycznie do twórczości właśnie Dickensa, Collinsa, Poego czy Thackeraya.

Nie jest to lekka powieść – i nie mam tu na myśli jej solidnej fizycznej wagi. Raczej dla koneserów i trochę bardziej wymagającego czytelnika.

Tytuł: „Drood”
Autor: Dan Simmons
Wydawnictwo Mag

A, i jeszcze jedno – przebiegłam ten cholerny maraton!!!