środa, 25 stycznia 2012

Czarujący bandyta, a nawet dwóch.


Naprawdę nie wiem, dlaczego autorzy fantastyki dziś tak rzadko sięgają po elementy powieści łotrzykowskiej. Postać inteligentnego zabijaki, przebiegłego i czarującego opryszka jest wyjątkowo wdzięcznym elementem, dookoła którego można zbudować świetną książkę. Przykładem mogą być chociażby „Kłamstwa Locke’a Lamory” Scotta Lyncha. Zresztą Jarosław Grzędowicz, polecając książkę, o której chcę dziś napisać, sam stwierdził, że schemat powieści łotrzykowskiej to sprawdzony przepis na sukces.



Co nas ciągnie do tego typu bohatera? To samo co do uroczego drania w realu. Czyli nie wiadomo co. A może to, że taki bohater ma swobodne podejście do zasad i kieruje się głównie swoim widzimisię, a nie poczuciem obowiązku? Sowizdrzał, Locke czy Hadrian i Royce, bohaterowie „Królewskiej krwi” są wolni jak ptaki. Chodzą gdzie chcą, robią co chcą, nigdzie nie zagrzeją dłużej miejsca – no, chyba że też chcą. Najważniejszy jest dla nich kaprys (Hadrian i Royce ukradli cenny przedmiot z najbardziej strzeżonego miejsca po czym następnej nocy podrzucić go z powrotem tylko dlatego, że byli w stanie to zrobić) i nie ponoszą – o, to jest ważne – za swoje czyny odpowiedzialności. Ważne jest też to, że w przeciwieństwie do życia, książkowi łotrzykowie owszem, zabijają i kradną, ale tak naprawdę są osobami szlachetnego serca.

Bohaterami książki Michaela J. Sullivana są Hadrian i Royce, para złodziei do „specjalnych poruczeń”. Nie należą do żadnego gangu, pracują dla siebie, są nie tylko przebiegli ale i inteligentni, co pozwala im wykonywać szczególnie delikatne zlecenia dla arystokracji. Nie brakuje im umiejętności – Hadrian to świetny szermierz a Royce jest niezawodny w tropieniu i otwieraniu zamków. Panowie nie mają skrupułów przed zabijaniem. Nie mają także skrupułów, aby człowiekowi, którego okradli na czyjeś zlecenie, zaproponować odzyskanie własności. Oczywiście za pieniądze. Zdarza się jednak naszej parce pracować tylko dla kaprysu.
Okazuje się, że sława najlepszych złodziei bywa zgubna. Pewien szlachcic zatrudnia bohaterów do kradzieży miecza z królewskiego zamku. Jednak gdy panowie znajdują się na miejscu, znajdują trupa króla i wpadają w pułapkę. Oskarżeni o zabójstwo stają się kozłami ofiarnymi w walce o władzę.

„Królewska krew. Wieża elfów” to klasyczna fantasy z elfami i krasnoludami i konfliktem między religią a magią. Oczywiście światu grozi zagłada a zapobiec jej ma odnalezienie następcy tronu imperatora. Sporo w książce polityki i trochę mi „Królewska krew” przypomina klasyczne powieści gatunku „płaszcza i szpady”, gdzie dzielni szermierze niweczą niecne plany rządzących. Świetnie się to czyta i zdaje się nie tylko ja jestem takiego zdania. Gdy bowiem autor napisał „Wieżę elfów” książka wzbudziła taki entuzjazm czytelników, że ostatecznie stanęło na sześciu częściach. Mówię „stanęło”, chociaż wcale nie jest to takie pewne. Zapowiadany jako ostatni, szósty tom cyklu ma się bowiem ukazać w tym roku.  


środa, 18 stycznia 2012

Mogłabym zabić za tę torebkę - Dorothy Howell


Dziś będzie o książce reklamowanej jako kryminał, chociaż bardziej jest to przewodnik zakupoholiczki. Panowie pewnie sobie odpuszczą, chyba że potraktują książkę raczej jako kompendium wiedzy na temat kobiety. Gorzej, jeśli potraktują książkę poważnie.


„Torebki i morderstwo” to tom pierwszy cyklu Dorothy Howell, łączącego zbrodnię i miłość do markowych torebek (przy czym nacisk autorka kładzie na torebki). Bohaterka cyklu, Haley Randolph to głupiutka dziewczyna bez wykształcenia, za to pochodząca z bogatej i bardzo snobistycznej rodziny. Córka królowej piękności, obdarzona piękną siostrą i mądrym, dzielnym bratem – żołnierzem Haley próbuje udowodnić, że nie jest „czarną owcą” i sama sobie daje radę w życiu. Tylko że z tym dawaniem sobie rady, zwłaszcza pod względem finansowym bywa różnie, szczególnie biorąc pod uwagę upodobanie Haley do markowych i bardzo drogich torebek. Borykając się z debetem na koncie i spłatami karty kredytowej Haley z radością przyjmuje pracę w księgowości renomowanej firmy prawniczej Pike&Warner, nie widząc nic dziwnego w tym, że ktoś taką posadę oferuje osobie bez kwalifikacji. Aby sobie dorobić bohaterka pracuje na nocnej zmianie w popularnym domu handlowym Holt’s. Wszystkie jej kłopoty zaczynają się, gdy w prowadzonych przez nią rachunkach audyt wykazuje nieścisłości. Haley zostaje „zawieszona” w pracy dla Pike&Warner a na dodatek w magazynie Holt’s znajduje trupa kierownika. Szybko okazuje się, że to właśnie ona jest oskarżona o defraudację i morderstwo…

Jak napisałam – „Torebki i morderstwo” niewiele mają wspólnego z kryminałem, bo na trop prawdziwych przestępców Haley wpada raczej przypadkiem i od niechcenia, a na dodatek dzięki sporej pomocy przyjaciela. Dla mnie książka Howell to raczej parodia historii kryminalnej. I jednocześnie parodia popularnych utworów dla kobiet, których autorki z prawdziwym znawstwem opisują popularne marki odzieżowe i życie celebrytów. To na dodatek, jeśli zechcemy książkę potraktować troszkę poważniej celna obserwacja i ocena konsumpcyjnego stylu życia, gdzie chęć posiadania dóbr materialnych, kompletnie nam niepotrzebnych jest silniejsza niż zdrowy rozsądek. A ilość i rodzaj tych dóbr określa człowieka. Masz torebkę od Louisa Vuittona – jesteś kobietą poważną, wykształconą i godną szacunku. Masz kiepski krawat – życiowy z ciebie nieudacznik.
Książek z „torebkowego cyklu” będzie więcej, ciekawa jestem, jak się akcja rozwinie.

Tytuł: „Torebki i morderstwo”
Autor: Dorothy Howell
Wydawnictwo Bellona


I na zakończenie smutna wiadomość. Niedawno pisałam wam o najnowszym tomie przygód Dalziela i Pascoe, jaki ukazał się w Polsce. Z prawdziwym smutkiem zawiadamiam, że autor tego świetnego cyklu, Reginald Hill zmarł w ubiegły czwartek. Miał 75 lat. Zmarł w swoim domu w Cumbrii, po roku walki z rakiem (miał guza mózgu).
Szkoda, wielka szkoda.

wtorek, 10 stycznia 2012

Postapokaliptycznie... „Przejście” Justina Cronina


Co prawda ostatnio czytałam zupełnie inną książkę, ale ponieważ o niej (chodzi o pewną biografię) piszą absolutnie wszyscy, to ja nie będę. Przez przekorę.

Literatura postapokaliptyczna przeżywa ostatnio swój renesans. O ile jednak przy poprzedniej fali była wynikiem strachu przed wojna atomową, o tyle teraz autorzy raczej za zagładę świata obarczają manipulacje genetyczne czy wojnę biologiczną. Temat jest modny, a efektem jest np. cała masa produkcji filmowych szczególnie klasy B o rozmaitych zombie (chociaż akurat jeden z najlepszych obrazów, „Jestem legendą” z Willem Smithem w roli głównej to ekranizacja książki Lawrence’a sprzed ok. 60 lat). Ganiające za niedobitkami ludzkości żądne krwi zombiaki dobrze wyglądają na ekranie i zaspokajają potrzebę rozrywki mniej wybrednej, za to licznej publiczności.


„Przejście” Justina Cronina, które wam chciałam przedstawić, to także potencjalny film – prawa do ekranizacji książki jeszcze w trakcie pisania pierwszej części (całość to trylogia) zakupiło znane studio Fox 2000 i Ridley Scott, co akurat wróży bardzo dobrze. Sama książka ma bardzo duży filmowy potencjał – Cronin opisuje wszystko w sposób bardzo plastyczny, choć bez epatowania krwią i o dziwo, udaje mu się unikać drastycznych scen. One owszem, dzieją się, ale bardziej na obrzeżach i w wyobraźni czytelnika niż opisywane expressis verbis.

Akcja książki opisuje badania nad tajemniczym wirusem z boliwijskiej dżungli, prowadzone w bazie wojskowej w Kolorado. Wirus powoduje wydłużenie życia i niezwykłą odporność, za to zmienia ludzi w wampiry. Wirus zaszczepiony został 12 skazanym na śmierć mężczyznom i jednej małej dziewczynce. Pewnego dnia jednak wampiry wydostają się na wolność, a wampirzy wirus rozprzestrzenia się na całe Stany Zjednoczone. Zarażonych nie są w stanie powstrzymać nawet pociski nuklearne. W niedługim czasie jedynymi normalnymi ludźmi pozostają mieszkańcy specjalnie chronionych kolonii. Okazuje się jednak, że wysokie mury i światła nie wystarczą, żeby przetrwać.

„Przejście” zbudowane jest według klasycznego schematu, tak jak „Mad Max” chociażby. Są Ocaleni, są Agresorzy, zbliża się zagłada. Azyl można znaleźć w Raju, Enklawie, Kolonii położonej daleko, het, za lasami, za górami. Oczywiście, ocalić świat można walcząc z wszystkimi wrogami (niemożliwe). Można to zrobić także jednym, zgrabnym ruchem (pociągnięcie dźwigienki, wciśnięcie guzika, wrzucenie pierścienia do szczeliny pełnej ognia). Tylko wcześniej w tym celu grupka śmiałków, zainspirowana przez Przybysza, musi odbyć podróż (quest). Cronin do schematu dodał kilka oryginalnych ciekawostek - nietypowego Przybysza, którym tym razem nie jest przystojny, silny i dzielny macho czy różne sposoby narracji (narrator wszechwiedzący albo kolejni bohaterowie, przy czym opowieść jest snuta czasami w trzeciej, a czasami w pierwszej osobie). Podoba mi się to, że mimo 750 stron, jakie liczy sobie książka, nie ma w niej dłużyzn i nudy. Nie ma tez przegięcia w drugą stronę, czyli tempa tak dużego, że czytelnik nie jest w stanie nadążyć za wydarzeniami.

Ponura książka, podobna trochę do wspomnianego już przeze mnie „Jestem legendą”, więc pobawić to się przy niej człowiek nie pobawi. Ale dla wielbicieli literatury katastroficznej jak najbardziej.  

Tytuł: "Przejście"
Autor: Justin Cronin
Wydawnictwo: Albatros

wtorek, 3 stycznia 2012

Gotuj z Kossakowską - "Grillbar Galaktyka"


Po pierwsze – wszystkiego najlepszego w nowym roku! Mam nadzieję, że będzie lepszy niż poprzedni. Czytelnictwo wzrośnie, książki będą tańsze, a krakowskie Targi odbędą się w bardziej cywilizowanych warunkach.

Na pierwszy wpis stycznia wybrałam niespodziankę. Coś bardzo nietypowego, zaskakującego i świeżego jak mus truskawkowy! Metafora kulinarna jest tu jak najbardziej na miejscu, bo chodzi o „Grillbar Galaktyka” Mai Lidii Kossakowskiej.

Powieści Kossakowskiej bardzo lubię, choć przyznaję, że są zazwyczaj przygnębiające. Śmierć, zniszczenie, wojna światów, posępne duchy i mroczne postaci. A tu proszę – książka dowcipna, śmieszna, parodystyczna…Genialny popkulturowy żart, przy którym spłakałam się jak dziecko, przypominający mi kultową serię „Autostopem przez Galaktykę” Adamsa. 



Bohaterem „Grillbaru” jest Hermoso Madrid Iven, natchniony szef kuchni wielkiej i słynnej kosmicznej restauracji. W której stołują się przedstawiciele wszystkich inteligentnych ras galaktyki (no, z wyjątkiem nieożywionych kryształów, bo one nic nie jedzą). Hermoso codziennie zmaga się z konkurencją, która zawsze mu pokupuje co lepsze kąski na targu żywności, unijnymi (chodzi o unię galaktyczną, oczywiście) urzędnikami walczącymi o unifikację smaków, genialnymi ale kapryśnymi i wrażliwymi jak mimoza pracownikami kuchni czy wreszcie tym, co niespodziewanie „zalęgło się w magazynie”. Oczywiście książka nie byłaby prawdziwą space opera gdyby nie światowy kryzys i galaktyczne zagrożenie, któremu tylko nasz dzielny kucharz jest w stanie stawić czoło.

Oj, czego w tej książce nie ma. Nawiązanie do klasyki sf, gdzie obcy dążyli do opanowania ludzkich ciał i umysłów („Władca Marionetek”), Aliena (już wiecie, co Madridowi zalęgło się w kuchni?) czy Gwiezdnych Wojen. Sam Hermoso to połączenie Luke’a Skywalkera z Charlesem Ducheninem, bohaterem pamiętnego filmu z De Funesem „Skrzydełko czy nóżka”, walczącym z inwazją kiepskiego jedzenia. Kossakowska w „Grillbarze” świetnie wykorzystała światowe zainteresowanie programami kulinarnymi i dodała do tego prześmiewcze spojrzenie na rozmaite trendy w gotowaniu i jedzeniu. Slow food, weganizm, wegetarianizm, ital – wiecie co to jest? – kuchnia molekularna, haute cuisine…podlała to atmosferą troszkę z „Ojca Chrzestnego”, jako przyprawę dodała odrobinę mangowego absurdu i wyszło cudeńko.

Przyznaję, popełniłam lekki błąd, bo „Grillbar Galaktyka” wzięłam ze sobą na długą podróż pociągiem. Mam wrażenie, że współpasażerowie za moimi plecami rysowali sobie kółko na czole, bo cały czas chichotałam, a parę razy nawet zdrowo się spłakałam ze śmiechu. I jeśli Maja Kossakowska chciała tą książką pokazać, że potrafi napisać coś lekkiego, to udało jej się bardzo, oj bardzo. W skali od 1 do 10 na 13 :-)

Tytuł: "Grillbar Galaktyka"
Autor: Maja Lidia Kossakowska
Wydawnictwo: Fabryka Słów