wtorek, 10 stycznia 2012

Postapokaliptycznie... „Przejście” Justina Cronina


Co prawda ostatnio czytałam zupełnie inną książkę, ale ponieważ o niej (chodzi o pewną biografię) piszą absolutnie wszyscy, to ja nie będę. Przez przekorę.

Literatura postapokaliptyczna przeżywa ostatnio swój renesans. O ile jednak przy poprzedniej fali była wynikiem strachu przed wojna atomową, o tyle teraz autorzy raczej za zagładę świata obarczają manipulacje genetyczne czy wojnę biologiczną. Temat jest modny, a efektem jest np. cała masa produkcji filmowych szczególnie klasy B o rozmaitych zombie (chociaż akurat jeden z najlepszych obrazów, „Jestem legendą” z Willem Smithem w roli głównej to ekranizacja książki Lawrence’a sprzed ok. 60 lat). Ganiające za niedobitkami ludzkości żądne krwi zombiaki dobrze wyglądają na ekranie i zaspokajają potrzebę rozrywki mniej wybrednej, za to licznej publiczności.


„Przejście” Justina Cronina, które wam chciałam przedstawić, to także potencjalny film – prawa do ekranizacji książki jeszcze w trakcie pisania pierwszej części (całość to trylogia) zakupiło znane studio Fox 2000 i Ridley Scott, co akurat wróży bardzo dobrze. Sama książka ma bardzo duży filmowy potencjał – Cronin opisuje wszystko w sposób bardzo plastyczny, choć bez epatowania krwią i o dziwo, udaje mu się unikać drastycznych scen. One owszem, dzieją się, ale bardziej na obrzeżach i w wyobraźni czytelnika niż opisywane expressis verbis.

Akcja książki opisuje badania nad tajemniczym wirusem z boliwijskiej dżungli, prowadzone w bazie wojskowej w Kolorado. Wirus powoduje wydłużenie życia i niezwykłą odporność, za to zmienia ludzi w wampiry. Wirus zaszczepiony został 12 skazanym na śmierć mężczyznom i jednej małej dziewczynce. Pewnego dnia jednak wampiry wydostają się na wolność, a wampirzy wirus rozprzestrzenia się na całe Stany Zjednoczone. Zarażonych nie są w stanie powstrzymać nawet pociski nuklearne. W niedługim czasie jedynymi normalnymi ludźmi pozostają mieszkańcy specjalnie chronionych kolonii. Okazuje się jednak, że wysokie mury i światła nie wystarczą, żeby przetrwać.

„Przejście” zbudowane jest według klasycznego schematu, tak jak „Mad Max” chociażby. Są Ocaleni, są Agresorzy, zbliża się zagłada. Azyl można znaleźć w Raju, Enklawie, Kolonii położonej daleko, het, za lasami, za górami. Oczywiście, ocalić świat można walcząc z wszystkimi wrogami (niemożliwe). Można to zrobić także jednym, zgrabnym ruchem (pociągnięcie dźwigienki, wciśnięcie guzika, wrzucenie pierścienia do szczeliny pełnej ognia). Tylko wcześniej w tym celu grupka śmiałków, zainspirowana przez Przybysza, musi odbyć podróż (quest). Cronin do schematu dodał kilka oryginalnych ciekawostek - nietypowego Przybysza, którym tym razem nie jest przystojny, silny i dzielny macho czy różne sposoby narracji (narrator wszechwiedzący albo kolejni bohaterowie, przy czym opowieść jest snuta czasami w trzeciej, a czasami w pierwszej osobie). Podoba mi się to, że mimo 750 stron, jakie liczy sobie książka, nie ma w niej dłużyzn i nudy. Nie ma tez przegięcia w drugą stronę, czyli tempa tak dużego, że czytelnik nie jest w stanie nadążyć za wydarzeniami.

Ponura książka, podobna trochę do wspomnianego już przeze mnie „Jestem legendą”, więc pobawić to się przy niej człowiek nie pobawi. Ale dla wielbicieli literatury katastroficznej jak najbardziej.  

Tytuł: "Przejście"
Autor: Justin Cronin
Wydawnictwo: Albatros

2 komentarze:

  1. Zapowiada się ciekawa powieść. Jestem świeżo po "Bastionie" S.Kinga więc jeśli klimat jest chociażby tak samo dobry, to na pewno się skuszę ...

    OdpowiedzUsuń
  2. Problem z tą powieścią jest taki, że po niezłym wstępie dostajemy rozwlekłe i niezbyt związane z nim rozwiniecie zwieńczone pospiesznym zakończeniem.
    Początek zapowiadał niezłą wypełnioną napięciem wizje ogólnoświatowej apokalipsy. Mimo pewnej sztampy i tłumu teoretycznie różnych, choć w praktyce bardzo podobnych do siebie charakterów (zakonnica, agent FBI, prostytutka i kilkulatka mają życiorysy oparte na trym samym schemacie tragicznej straty) historia wciągała na tyle, że przymykało się oczy na patetyczny styl autora i rozwiązania typu "deus ex machina". Tyle, że Autor znienacka postanowił przeskoczyć o kilkadziesiąt lat wprzód, z apokalipsy w mało przekonującą postapokalipsę wypełnioną papierowymi Kolonistami (wszyscy są do bólu poczciwi, a jednocześnie po amerykańsku przygłupi), których duchowe rozterki każe nam śledzić przez kilkaset stron. Co jest bardzo, ale to bardzo nużące.
    Postpokalipsa jest dosyć pluszowa - niby w mroku czają się potwory, ale najeść się można. od czasu do czasu trafia się na kilkanaście skrzyń sprawnej broni ze sprawną- a jakże amunicją - i nie wymagającymi wyzerowania celownikami optycznymi, sprzęt elektroniczny sprzed stu lat dopiero zaczyna zdradzać oznaki zużycia, a ludzie życzliwi są dla siebie i mili, nawet herbatką się wzajem częstujący. Zajmują się też wymyślaniem idiotycznych praw ( pomysł ze żłobkiem i radiem to czystej wody idiotyzm z surwiwalistycznego punktu widzenia) Ja aż tak wysoko swojej niewiary zawiesić nie mogę, tym bardzie, że historia jest zwyczajnie nudna.

    Szczerze mówiąc nie mam ochoty na drugi tom.

    OdpowiedzUsuń